Dziś podumam. Czy ogarnia Was czasem totalne zdumienie na widok pewnych osób na pewnych stanowiskach, na których chyba jednak nie powinni być? Mnie owszem. Całkiem często.
Lubię dzieci. Naprawdę lubię. I to nie dlatego, że jestem nauczycielką i moja praca opiera się na zabawie z najmłodszymi pociechami, przez co mam miękkie serce. Dzieci są fajne, a niedługo będę miała swoje własne!
Przypomina mi się scena z "Króla Lwa", kiedy to hieny pogoniły stado antylop, po to, by zbiegając ze wzgórza zabiły Mufasę. Biegły przed siebie, nie wiadomo po co, taranowały siebie i wszystko wokół. Szał Black Friday nie był dla mnie niczym innym.
Jesteśmy dziś zagonieni. Fakt. Gonimy za marzeniami, za światem, za informacją... Czasem gonimy za innymi ludźmi i przy okazji gubimy gdzieś siebie. Czas gdzieś ucieka, a nam ciągle mało. Warto?
Ludzi na świecie jest dużo. Podobno za dużo. Choć niektórzy twierdzą, że gdyby zebrać wszystkich, to zmieścilibyśmy się na jednym kontynencie - Australii. Co więcej, każdy miałby dla siebie działkę ok.1 ha. Oczywiście, pod warunkiem: musielibyśmy się dogadać i tolerować...
Powiem otwarcie: pamięć mam marną. Dzienniki nie służyły mi w sposób iście psychologiczny - by poczuć oczyszczenie, katharsis itp. Nie! Zapisywałam co mogłam po to, by za dziesięć lat wziąć je do ręki i przypomnieć sobie np. smak tortu z Komunii.
Pamiętacie, jak pisałam o możliwości obejrzenia polskiego filmu za dyszkę? O jednej z najlepszych akcji kinowych, jaką jest "Kultura dostępna" pisałam już tutaj. Dzięki niej byliśmy z mężem na "Chemii" Bartka Prokopowicza. Oprócz nas jeszcze osiem innych osób, mała sala kinowa i... naprawdę świetny film.
|
Praca w szkole łatwą nie jest. Szczególnie wtedy, gdy wypadają dni, w których ja się produkuję, daję z siebie, ile mogę, a uczniowie współpracować nie chcą. Kiepsko jest też wtedy, gdy przygotuję się do zajęć, myślę, że będą świetne, a jednak efekty pracy są co najmniej... Słabe. Jak i dlaczego nie odpuszczać?
Na początku mojej zawodowej kariery starałam się przygotować do nauczania jak mogłam. Szukałam, rysowałam, czytałam... robiłam wszystko, co w mojej mocy, by jak najlepiej ogarnąć temat na lekcję i z fantastycznie przygotowanymi scenariuszami zajęć wchodziłam do klasy.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to, iż mam zaplanowane świetne pomysły, rewelacyjne gry i wywołujące totalne opadanie szczęki prace plastyczne do wykonania mogą być niczym!
Niczym zupełnie, marnością jakąś, która mija szybciej niż się zacznie dziać.
W czym tkwił mój problem? Wszak przygotowałam się, włożyłam masę starań, poświęciłam swój wolny czas...
Tylko jedno: nie wzięłam pod uwagę, że to nie jest ten dzień. To nie jest dzień na zabawę, bo pada za oknem. Dzień nie na prace plastyczne, bo już nikomu nie chce się machać ręką. Dzisiaj tego nie zrobię, bo moi uczniowie chcieliby po prostu poleżeć i pogadać.
Najgorzej jest, kiedy naprawdę wydaje mi się, że znalazłam coś naprawdę wow, a efekty jakie widzę są gorzej niż słabe. Dzieci mają to do siebie, że niezbyt potrafią udawać lub robić. Jak im się nie chce malować, to babrają farbami i nawet nie sugerują się schematem, jak to ma być wykonane.
Widząc ten całkowity olew mojej osoby i zajęć, które wymyśliłam, ręce opadały. To naprawdę załamujące, bo chciałam, by wyszły fajne i ładne prace, a powiedzmy, połowa nie nadawała się do ujrzenia światła dziennego. Niestety, jestem tym rodzajem nauczyciela, który stara się poznać możliwości dzieci i wymaga więcej, nigdy mniej. Tym większe było rozczarowanie, gdy widziałam, co się tworzy.
Ale już się nauczyłam. Mój wolny czas jest moim wolnym czasem.
Takim, który bezpowrotnie nie wróci.
Dalej szukam inspiracji, ale nie spinam się. Szukam kilka, by szybko zmienić tor, jeśli zobaczę, że coś nie idzie. Jednak teraz staram się bardziej żyć, niż pracować.
Co z tą wiedzą można zrobić?
Otóż.
Domyślam się, że w Twoim życiu były tysiące sytuacji, w których starałaś się jak mogłaś (/eś/eś), ale nagrodą dla Twojej pracy i zaangażowania była krytyka, rozczarowanie, niechęć albo kompletne pominięcie.
Rodzice wciąż grożą palcem, szef patrzy obrażony bez powodu, a małżonek nadal wybrzydza zupę.
Starasz się, nie masz z tego nic, jaki wniosek?
Dać sobie spokój?
Nie ma korzyści - nie ma roboty, proste!
PROSTE?
Zastanów się, ile jest w Twojej głowie marzeń.
Gdy nie ma ich zbyt wiele, to nie ma tematu. Gdy już są, sprawy nabierają rumieńców. Bo nie dostaniesz ich, jeśli nie ruszysz się do działania.
A teraz szybka zmiana toku myślenia.
W sumie nie mam zamiaru motywować Cię do zabrania życia w swoje ręce. Kreowania swojej rzeczywistości tak jak chcesz to Ty, a nie ktoś z zewnątrz.
To nie ten post.
Chcę Ci powiedzieć, że brak starań widać.
Dostałam dzisiaj prace dzieci zrobione na "odwal się". A szkoda, bo miały być prezentem. Choćbym nie wiem jak naciągała, to nie mogę powiedzieć "ok, zrobiłeś tak, bo na tyle cię stać. doceniam starania". Nie. Nie widać starań na kartce, na której naklejono trzy kwiatki i cekin po to, by gadać i zrobić sobie wolne.
Brak zaangażowania naprawdę widać i szkoda, że czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak przykro może być komuś, kto to zauważy. Jeszcze gorzej, gdy zauważy i kocha Cię tak bardzo, że udaje jak bardzo się cieszy z tego, co zrobisz.
Można się usprawiedliwiać mówiąc: "Ale przecież się starałam!".
Jednak czyny nie zawsze idą za słowami.
Na początku mojej zawodowej kariery starałam się przygotować do nauczania jak mogłam. Szukałam, rysowałam, czytałam... robiłam wszystko, co w mojej mocy, by jak najlepiej ogarnąć temat na lekcję i z fantastycznie przygotowanymi scenariuszami zajęć wchodziłam do klasy.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to, iż mam zaplanowane świetne pomysły, rewelacyjne gry i wywołujące totalne opadanie szczęki prace plastyczne do wykonania mogą być niczym!
Niczym zupełnie, marnością jakąś, która mija szybciej niż się zacznie dziać.
W czym tkwił mój problem? Wszak przygotowałam się, włożyłam masę starań, poświęciłam swój wolny czas...
Tylko jedno: nie wzięłam pod uwagę, że to nie jest ten dzień. To nie jest dzień na zabawę, bo pada za oknem. Dzień nie na prace plastyczne, bo już nikomu nie chce się machać ręką. Dzisiaj tego nie zrobię, bo moi uczniowie chcieliby po prostu poleżeć i pogadać.
Najgorzej jest, kiedy naprawdę wydaje mi się, że znalazłam coś naprawdę wow, a efekty jakie widzę są gorzej niż słabe. Dzieci mają to do siebie, że niezbyt potrafią udawać lub robić. Jak im się nie chce malować, to babrają farbami i nawet nie sugerują się schematem, jak to ma być wykonane.
Widząc ten całkowity olew mojej osoby i zajęć, które wymyśliłam, ręce opadały. To naprawdę załamujące, bo chciałam, by wyszły fajne i ładne prace, a powiedzmy, połowa nie nadawała się do ujrzenia światła dziennego. Niestety, jestem tym rodzajem nauczyciela, który stara się poznać możliwości dzieci i wymaga więcej, nigdy mniej. Tym większe było rozczarowanie, gdy widziałam, co się tworzy.
Ale już się nauczyłam. Mój wolny czas jest moim wolnym czasem.
Takim, który bezpowrotnie nie wróci.
Dalej szukam inspiracji, ale nie spinam się. Szukam kilka, by szybko zmienić tor, jeśli zobaczę, że coś nie idzie. Jednak teraz staram się bardziej żyć, niż pracować.
Co z tą wiedzą można zrobić?
Otóż.
Domyślam się, że w Twoim życiu były tysiące sytuacji, w których starałaś się jak mogłaś (/eś/eś), ale nagrodą dla Twojej pracy i zaangażowania była krytyka, rozczarowanie, niechęć albo kompletne pominięcie.
Rodzice wciąż grożą palcem, szef patrzy obrażony bez powodu, a małżonek nadal wybrzydza zupę.
Starasz się, nie masz z tego nic, jaki wniosek?
Dać sobie spokój?
Nie ma korzyści - nie ma roboty, proste!
PROSTE?
Zastanów się, ile jest w Twojej głowie marzeń.
Gdy nie ma ich zbyt wiele, to nie ma tematu. Gdy już są, sprawy nabierają rumieńców. Bo nie dostaniesz ich, jeśli nie ruszysz się do działania.
A teraz szybka zmiana toku myślenia.
W sumie nie mam zamiaru motywować Cię do zabrania życia w swoje ręce. Kreowania swojej rzeczywistości tak jak chcesz to Ty, a nie ktoś z zewnątrz.
To nie ten post.
Chcę Ci powiedzieć, że brak starań widać.
Dostałam dzisiaj prace dzieci zrobione na "odwal się". A szkoda, bo miały być prezentem. Choćbym nie wiem jak naciągała, to nie mogę powiedzieć "ok, zrobiłeś tak, bo na tyle cię stać. doceniam starania". Nie. Nie widać starań na kartce, na której naklejono trzy kwiatki i cekin po to, by gadać i zrobić sobie wolne.
Brak zaangażowania naprawdę widać i szkoda, że czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak przykro może być komuś, kto to zauważy. Jeszcze gorzej, gdy zauważy i kocha Cię tak bardzo, że udaje jak bardzo się cieszy z tego, co zrobisz.
Można się usprawiedliwiać mówiąc: "Ale przecież się starałam!".
Jednak czyny nie zawsze idą za słowami.
Oby więcej dobrych starań. Tyle na dzisiaj:)
Czy nie wydaje się Wam, że kobiecość, jak nigdy, nie jest doceniana? Bycie damą odeszło gdzieś do lamusa, a słowo "szarmancja" zdaje się być bliżej niewyjaśnionym zjawiskiem. Dokąd to zmierza?
Niebo jest dla wszystkich, prawda? |
Półtora roku przygotowań. Trochę kłótni i stresu. Zaskoczenia, emocje i zero czasu na cokolwiek. To było przed ślubem. Nadal próbuję złapać oddech.
ŁATWO NIE BYŁO!
Nie myślcie sobie, że czas przed ślubem był radosnym oczekiwaniem, drżeniem serc i niespokojnym odliczaniem dni. Były nerwy, kłótnie, załamania, kiedy się chciało rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady. Ciągle dochodziły do nas słuchy różnych opinii na temat tego, co planujemy, do tego nasza wizja nie zawsze spotykała się z aprobatą otoczenia, ale udało się!
Po małych kompromisach goście byli zadowoleni (przynajmniej tak mówili), rodzice szczęśliwi, a my zaliczyliśmy pewien etap życia, który ma otworzyć nam zupełnie nową drogę naszej egzystencji.
Jeśli planujesz ślub, lecz jeszcze nie poczyniłaś/eś żadnych kroków w tym kierunku i jesteś na samym organizacyjnym początku, dobrze radzę: nie oczekuj zbyt wiele.
Nie nastawiaj się, że będziesz z radością w sercu wyczekiwać tego dnia, w którym nie wiesz, co tak naprawdę się zdarzy. Stresów jest ogrom: nie taka pogoda, jakby się chciało, jednak nie taka fryzura, nie taki punktualny kierowca Waszego auta, nie takie oczko w pończochach i inne małe drobiazgi, od których można obgryźć paznokcie razem z palcami.
Przed ślubem także mamy solidną dawkę czynników stresogennych, np. zgranie dat, dylemat czy wybrać róże, czy lawendę? czy zaproszenia przyjdą na czas? zaprosić wujka z ciotką czy ciotkę z wujkiem? kupić wino czy tylko wódkę? zamówić udziec wieprza i sos czosnkowy, czy może wyrafinowaną kaczkę, której nikt nie zje?
Miliony pytań, mało odpowiedzi. Siada się i duma, rozkminia, decyduje.
Nie. Ślub nie jest łatwym orzechem do zgryzienia.
JAK PRZETRWAŁAM?
Kupiłam duże opakowanie ziołowych tabletek uspokajających. Powinnam teraz Wam podać, jakie dawki brałam, żeby w ten wielki dzień rączki się nie trzęsły, ale nie! Tabletki oddałam Arturowi, a ja sama nie denerwowałam się kompletnie niczym!
Tydzień przed ślubem zmieniłam plan mojej fryzury ślubnej i nie poszłam na czesanie próbne, a sam makijaż (też próbny) robiłam trzy dni wcześniej. W piątek zmieniliśmy piosenkę przygotowaną na pierwszy taniec, a kiedy już wszyscy znerwicowani trzęśli się przed wyjściem do kościoła, ja jadłam sernik. Nie przechwalając się: przysięgę powiedziałam bez zająknięcia, prawie z pamięci, aż ksiądz szepnął pod nosem: "O, jak pięknie!".
Tak, tak. Oto ja.
Półtora roku wyzywałam i klnęłam jak szewc, gdy ktoś komentował ślub.
Tego wielkiego dnia uśmiech nie schodził mi z twarzy, a ja nie odczuwałam żadnych... Powtarzam: żadnych! ścisków żołądka i napadów nerwicowych.
"NASZYMI MYŚLAMI TWORZYMY ŚWIAT"
Gdzieś kiedyś zasłyszałam. Uwielbiałam to sobie powtarzać. Przeinaczałam myśli, by były jak najmniej czarne. Nastawiałam je na tory z napisem: "pozytywne" i cieszyłam się życiem.
Później jakoś mi to przeszło, mantra gdzieś mi się zgubiła. Zanurkowałam w świat dorosłości i odpuściłam tresowanie myśli.
Teraz przypominam sobie, jak wiele jest prawdy w tych słowach.
Pamiętam, jak tworzyłam życzenia do świata. To, czego chciałam, tworzyłam najpierw w głowie. Wymyślałam kolory, tworzyłam obrazy. Później je nazywałam i wypowiadałam na głos. Wierzyłam w nie. Nie trzymałam się ich kurczowo, tylko puszczałam w przestrzeń. Podświadomie czekałam na to, aż przyjdą. Czułam to pod skórą, jednak nie myślałam o nich więcej.
Zawsze dostawałam to, czego chciałam. Prędzej, czy później. Zawsze do mnie wracało.
Jak było tym razem?
Długi, długi czas przed ślubem kurczowo powtarzałam: "Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Chciałabym świętego spokoju". To jednak nie były fajne myśli. Nakręcały mnie, nastawiały na to, by się męczyć i robić z siebie cierpiętnicę.
W końcu przyszła myśl: "I tak już niczego nie zmienię. Jeśli coś nie będzie miało się udać, to się nie uda."
"NASZYMI MYŚLAMI TWORZYMY ŚWIAT"
Gdzieś kiedyś zasłyszałam. Uwielbiałam to sobie powtarzać. Przeinaczałam myśli, by były jak najmniej czarne. Nastawiałam je na tory z napisem: "pozytywne" i cieszyłam się życiem.
Później jakoś mi to przeszło, mantra gdzieś mi się zgubiła. Zanurkowałam w świat dorosłości i odpuściłam tresowanie myśli.
Teraz przypominam sobie, jak wiele jest prawdy w tych słowach.
Pamiętam, jak tworzyłam życzenia do świata. To, czego chciałam, tworzyłam najpierw w głowie. Wymyślałam kolory, tworzyłam obrazy. Później je nazywałam i wypowiadałam na głos. Wierzyłam w nie. Nie trzymałam się ich kurczowo, tylko puszczałam w przestrzeń. Podświadomie czekałam na to, aż przyjdą. Czułam to pod skórą, jednak nie myślałam o nich więcej.
Zawsze dostawałam to, czego chciałam. Prędzej, czy później. Zawsze do mnie wracało.
Jak było tym razem?
Długi, długi czas przed ślubem kurczowo powtarzałam: "Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Chciałabym świętego spokoju". To jednak nie były fajne myśli. Nakręcały mnie, nastawiały na to, by się męczyć i robić z siebie cierpiętnicę.
W końcu przyszła myśl: "I tak już niczego nie zmienię. Jeśli coś nie będzie miało się udać, to się nie uda."
Chodziłam z nią spać dwa tygodnie. Spokojna. Dzięki niej mogłam bez nerwów zjeść drugie śniadanie i sernik przed wyjściem. Mogłam się po prostu cieszyć i przeżywać ten dzień, którego nikt nie pamięta (ja zapamiętałam każdą godzinę mojego ślubu i wesela).
NIE ZA CHŁODNO?
Może Was rozczarowałam, że nie jest to post piejący na temat cudownego wesela, ogromnego przeżycia i wielkiej radości, jaka na mnie spadła. Może powinnam pałać większym entuzjazmem, zachęcać Was do podjęcia podobnych kroków? Może komuś się wydawać, że nie zależało mi zupełnie na tym ślubie?
Nie, nie zależało mi na tej całej imprezie. Zależało mi, i nadal zależy, tylko i wyłącznie na Nim.
Dlaczego jeszcze tak spokojnie mi to przyszło?
Byłam (i jestem!) po prostu szczęśliwa. :-)
Ż.G.
P.S. Wam też życzę takiego szczęścia "na chłodno"!
NIE ZA CHŁODNO?
Może Was rozczarowałam, że nie jest to post piejący na temat cudownego wesela, ogromnego przeżycia i wielkiej radości, jaka na mnie spadła. Może powinnam pałać większym entuzjazmem, zachęcać Was do podjęcia podobnych kroków? Może komuś się wydawać, że nie zależało mi zupełnie na tym ślubie?
Nie, nie zależało mi na tej całej imprezie. Zależało mi, i nadal zależy, tylko i wyłącznie na Nim.
Dlaczego jeszcze tak spokojnie mi to przyszło?
Byłam (i jestem!) po prostu szczęśliwa. :-)
Ż.G.
P.S. Wam też życzę takiego szczęścia "na chłodno"!
Ponoć są ludzie, którzy patrzą, a nie widzą. Słyszą, ale nie słuchają. Docierają do nich bodźce, jednak oni ich nie odbierają. Takich ludzi są MILIONY.
SZCZYT!
Przekonuję się o tym niejednokrotnie, jednak dziś nastąpiło tego apogeum. Wybrałam się na krótki spacer do sklepów. Apteka, rybny, piekarnia. Gdyby nie kolejka w aptece: pół godziny i byłabym w domu, zadowolona że kupiłam tylko tyle, ile faktycznie musiałam. Bez wydawania na "przydasie" lub stertę przekąsek, które zalegają szafy.
USZY!
Już na pierwszym przejściu dla pieszych do moich uszu dotarł sygnał karetki. Kierowcy czujni, rozglądają się. Odgłos coraz wyraźniejszy, już wiem, że pogotowie nadjedzie z naprzeciwka. Kierowcy też słyszą, bo pomimo tego, że sygnalizator informuje ich o zielonym, ruszają powoli i niepewnie po to, by zatrzymać się i przepuścić ratowników. Piękny obrazek, ale co się dzieje, kto go burzy?? Ano jakieś babsko, które również ma zielone i wchodzi na pasy. Idzie powoli, nie spieszy się. Karetka ustępuje jej pierwszeństwa i rusza dopiero w momencie, gdy ta przechodzi. Pomyślicie: wariatka, idiotka! Nie.
Pani się zasłuchała, muzyka w słuchawkach na uszach nią zawładnęła. Do tego stopnia, że nie dość, nie słyszała syren, to jeszcze przeszła przez te pasy udając, że nie widzi żółtego auta świecącego na niebiesko. Bezczelna.
OCZY!
Idę dalej, dziarskim krokiem. W aptece zatrzymuje mnie kolejka. Przede mną pięć osób. Czekam, one też czekają. I tu wkracza starszy pan, który w jednym momencie staje przy pierwszej osobie w kolejce. Nikt nie reaguje, tylko się rozgląda. Dajemy się nabrać: on się nie rozglądał, on się czaił! Ledwo babcia przy kasie zapłaciła, ten już krokiem Korzeniowskiego dobiega w jej miejsce i macha farmaceutce przed oczami receptą. Dziewczyna szuka mu leków, znalazła co chciał, lecz o innej nazwie. Wierzyć nie chciał, trochę jej pozwracał uwagi, ale w końcu stwierdzając, że "w żadnej aptece mu tego nie chcieli znaleźć!", odszedł nie kupując. Wrócił do kolejki. No chociaż tyle. Widział ludzi, dostrzegł, zareagował. Choć nie musiał się wpychać i robić złego pierwszego wrażenia.
HALLO! TU JESTEM!!
Wracam do domu. Mam krem, ryby, zmierzam po chleb. To samo przejście dla pieszych, te same światła drogowe. Dotykam przycisk, czekam. Obok mnie stoi kobieta dbająca o swoje zdrowie. Ubrana dość sportowo, plecak na ramionach, sandały "Jezuski", włosy krótko strzyżone. Siwe zupełnie. BIIIP BIIIP! Krzyczy do nas, że mamy ruszać. To ruszamy. Ja swoim torem, ona... trochę swoim, ale już bardziej moim, i jeszcze bardziej... Prawię się zatrzymuję, by ją przepuścić, skoro na pasach zachciało jej iść skosem, a nie prostym krokiem. Pierwszy rzut oka: słuchawki??! Nieee, nie ma. Okulary nonszalancko na głowie - widocznie tylko do czytania. Widzi, słyszy, co jest grane? Ano pani szła na drugą stronę, przecinając moją drogę zyskała sobie te 20 cm mniej do przejścia na chodniku. Do tego grzebała w paznokciach udając, że nie widzi mnie na swoim nowo wybranym kierunku.
APEL.
Ludzie. Zginiecie kiedyś.
Pod kołami, pod stopami. Nie widzicie, nie słyszycie.
Rozumiem, że dumanie i medytacje są dobre. Warto zastanawiać się nad swoim życiem, przeżywać tu i teraz, oddawać się muzyce, patrzeć na kwiaty itp. Idąc można kontemplować życie, oddawać się samorozwojowi, mieć chwilę dla siebie.
Tak! Dbajcie o siebie. Walczcie o swoje, jeśli musicie. Jednak nie róbcie tego kosztem innych. Ja w tej kolejce czekałam. Karetka się zatrzymała. Zatrzymałam się, by ją przepuścić.
A gdyby zakończenia tych historyjek miały być totalną odwrotnością?
Ktoś z kolejki nakrzyczał na mężczyznę. Karetka przejechała kobietę na pasach. Wpadłam na babkę, przy okazji ją taranując.
Uważajmy na siebie. Bądźmy odpowiedzialni za innych.
A jeśli nadal kogoś nie przekonuję: odsyłam na seans programu Betlejewskiego.
Ludzkie odruchy są fajne.
Powodzenia!
Patrz i słuchaj, żyj tutaj!
Żanet.
SZCZYT!
Przekonuję się o tym niejednokrotnie, jednak dziś nastąpiło tego apogeum. Wybrałam się na krótki spacer do sklepów. Apteka, rybny, piekarnia. Gdyby nie kolejka w aptece: pół godziny i byłabym w domu, zadowolona że kupiłam tylko tyle, ile faktycznie musiałam. Bez wydawania na "przydasie" lub stertę przekąsek, które zalegają szafy.
USZY!
Już na pierwszym przejściu dla pieszych do moich uszu dotarł sygnał karetki. Kierowcy czujni, rozglądają się. Odgłos coraz wyraźniejszy, już wiem, że pogotowie nadjedzie z naprzeciwka. Kierowcy też słyszą, bo pomimo tego, że sygnalizator informuje ich o zielonym, ruszają powoli i niepewnie po to, by zatrzymać się i przepuścić ratowników. Piękny obrazek, ale co się dzieje, kto go burzy?? Ano jakieś babsko, które również ma zielone i wchodzi na pasy. Idzie powoli, nie spieszy się. Karetka ustępuje jej pierwszeństwa i rusza dopiero w momencie, gdy ta przechodzi. Pomyślicie: wariatka, idiotka! Nie.
Pani się zasłuchała, muzyka w słuchawkach na uszach nią zawładnęła. Do tego stopnia, że nie dość, nie słyszała syren, to jeszcze przeszła przez te pasy udając, że nie widzi żółtego auta świecącego na niebiesko. Bezczelna.
OCZY!
Idę dalej, dziarskim krokiem. W aptece zatrzymuje mnie kolejka. Przede mną pięć osób. Czekam, one też czekają. I tu wkracza starszy pan, który w jednym momencie staje przy pierwszej osobie w kolejce. Nikt nie reaguje, tylko się rozgląda. Dajemy się nabrać: on się nie rozglądał, on się czaił! Ledwo babcia przy kasie zapłaciła, ten już krokiem Korzeniowskiego dobiega w jej miejsce i macha farmaceutce przed oczami receptą. Dziewczyna szuka mu leków, znalazła co chciał, lecz o innej nazwie. Wierzyć nie chciał, trochę jej pozwracał uwagi, ale w końcu stwierdzając, że "w żadnej aptece mu tego nie chcieli znaleźć!", odszedł nie kupując. Wrócił do kolejki. No chociaż tyle. Widział ludzi, dostrzegł, zareagował. Choć nie musiał się wpychać i robić złego pierwszego wrażenia.
HALLO! TU JESTEM!!
Wracam do domu. Mam krem, ryby, zmierzam po chleb. To samo przejście dla pieszych, te same światła drogowe. Dotykam przycisk, czekam. Obok mnie stoi kobieta dbająca o swoje zdrowie. Ubrana dość sportowo, plecak na ramionach, sandały "Jezuski", włosy krótko strzyżone. Siwe zupełnie. BIIIP BIIIP! Krzyczy do nas, że mamy ruszać. To ruszamy. Ja swoim torem, ona... trochę swoim, ale już bardziej moim, i jeszcze bardziej... Prawię się zatrzymuję, by ją przepuścić, skoro na pasach zachciało jej iść skosem, a nie prostym krokiem. Pierwszy rzut oka: słuchawki??! Nieee, nie ma. Okulary nonszalancko na głowie - widocznie tylko do czytania. Widzi, słyszy, co jest grane? Ano pani szła na drugą stronę, przecinając moją drogę zyskała sobie te 20 cm mniej do przejścia na chodniku. Do tego grzebała w paznokciach udając, że nie widzi mnie na swoim nowo wybranym kierunku.
APEL.
Ludzie. Zginiecie kiedyś.
Pod kołami, pod stopami. Nie widzicie, nie słyszycie.
Rozumiem, że dumanie i medytacje są dobre. Warto zastanawiać się nad swoim życiem, przeżywać tu i teraz, oddawać się muzyce, patrzeć na kwiaty itp. Idąc można kontemplować życie, oddawać się samorozwojowi, mieć chwilę dla siebie.
Tak! Dbajcie o siebie. Walczcie o swoje, jeśli musicie. Jednak nie róbcie tego kosztem innych. Ja w tej kolejce czekałam. Karetka się zatrzymała. Zatrzymałam się, by ją przepuścić.
A gdyby zakończenia tych historyjek miały być totalną odwrotnością?
Ktoś z kolejki nakrzyczał na mężczyznę. Karetka przejechała kobietę na pasach. Wpadłam na babkę, przy okazji ją taranując.
Uważajmy na siebie. Bądźmy odpowiedzialni za innych.
A jeśli nadal kogoś nie przekonuję: odsyłam na seans programu Betlejewskiego.
Ludzkie odruchy są fajne.
Powodzenia!
Patrz i słuchaj, żyj tutaj!
Żanet.
Rozejrzyj się dookoła i zobacz, jak może być pięknie! |
Żyjemy w czasach mody. Mody na Pokemony, mody na sport i zdrowie, mody na bycie piękną i zadbaną. Mody na bycie przy kasie i wydawanie jej, mody na selfie i mody na świetne jedzenie. Najlepiej takie, którego nie można znaleźć w sklepach i całkowicie eko lub wege.
Trudno jest się oprzeć panującej modzie, podczas gdy wszędzie jej pełno. Ludzie biegają i zaczyna gryźć Cię sumienie, że siedzisz na kanapie i gryziesz chipsy. Znajomi chwalą się ilością zdobytych Pokemonów - instalujesz aplikację. Dziewczyna, na której bardzo Ci zależy jest wegetarianką - Ty też się stajesz. A na boku, w łóżku pod kołdrą szybko zjadasz kiełbaskę.
Na marginesie: szkoda, że nie mody na czytanie. Może niektórym nalałoby się trochę oliwy do głów.
CO JA NA TO?
Przyznaję, szał na bycie eko i wege daje do myślenia. Wystarczy wejść w jeden link przekierowujący do strony buczącej o śmieciowym żarciu, jego wpływie na organizm, itp., itd., i już zapala się światełko. Może faktycznie coś w tym jest?
Owszem, zdarza mi się zwracać większą uwagę niż dotychczas na to, co jem. Czytam etykiety jogurtów, staram się unikać syropu glukozowo - fruktozowego. Jem więcej owoców (codziennie), staram się pić więcej wody.
Jem mało warzyw. I know it!!! Nie jestem na tyle naiwna, by sądzić, że surówka do obiadu lub plasterki pomidora na kanapce, to stanowczo za mało.
Warzywa są zdrowe, poprawiają w organizmie człowieka funkcjonowanie wszystkiego.
Można mnie spytać: to dlaczego nic z tym nie robisz, tylko brzęczysz się użalasz??
BYCIE WEGE - TRUDNA SPRAWA
Mój Przyszły Mąż jest typowym facetem. Warzywa dla niego mogłyby nie istnieć. Obiad bez mięsa raz w tygodniu, jaki staram się zrobić, jest jego małym dramatem, który znosi przez wzgląd na mnie.
Biję się jednak w pierś. Nie zrzucam winy na niego, nie, nie! Podziwiam ludzi, dla których cierpienie zwierząt, faszerowanie ich chemią lub inne powody, są wystarczającymi powodami na eliminację mięsa z diety. Ja wiem, mam świadomość tych samych powodów, jednak czasem oprzeć się nie mogę. Czuję, że nie potrzebuję jedzenia mięsa, jednak kiedy przygotowuję coś dla Artura, trudno mi nie zjeść. Chyba, że mi coś nie wyjdzie ;-)
Udaje mi się nie jeść szynek. Nie smakują mi. Żylaste, wyglądające jak papier, często bez zapachu. Niestety, nie wiem, gdzie w Kaliszu można dostać dobrą szynkę, a nie mam takiego parcia, by szukać w każdym możliwym mięsnym. To, co oferują nam w sklepach jako szynkę, w rzeczywistości koło szynki nawet nie leżało. Jest progres.
Trafiłam ostatnio na pewien filmik. Musicie go obejrzeć!
(dzięki temu zrozumiecie moje dalsze dumania)
Chyba daje do myślenia?
Oglądam go po raz drugi i jednego jestem pewna:
-już nie chcę zasmakować jagnięciny. Cielęciny też.
To jest jakieś małe, biedne stworzonko. Czyjeś zwierzęce dziecko. Gdybym mieszkała w kraju kanibalów, wolałabym, żeby mnie pożarto zamiast mojego dziecka. Owce pewnie też by wolały. Poza tym od razu przed oczami staje mi moja psina, mająca miesiąc, u mnie na kolanach, ledwo człapiąca prosto po mieszkaniu. Nie można jeść szczeniaczków i małych zwierzątek. W każdym razie ja nie chcę.
Koniny też nie zjem. Te zwierzęta wydają mi się inne, jakby z obcego wymiaru. Są symboliczne i zbyt majestatyczne. Dla mnie.
Swoją drogą, my, ludzie, dziwni jesteśmy.
Tacy się wielcy sobie wydajemy, a w rzeczywistości coś tu jest nie tak z naszą wielkością.
Umiemy prześcigać się w osiągnięciach, chwalić najnowszymi cudami techniki, odkryciami. Uznajemy się za lepszych od zwierząt, bo myślimy.
MYŚLIMY??
Nawet nie chce mi się wymieniać sytuacji, kiedy człowieczeństwo do człowieczeństwa nie jest podobne. Kiedy nie chce się wierzyć, że człowiek może z całym swym rozwiniętym mózgiem, dostępem do świetnych, dobrych informacji, kieruje się w życiu po prostu głupotą.
Kosmici faktycznie gdyby to zobaczyli, to zawołaliby o pomstę do nieba. Lub raczej Wszechświata.
Niszcząc siebie, niszczymy świat. Tylko ciężko mieć to ciągle na uwadze, skoro w naszym otoczeniu nie dzieje się nic niepokojącego. Nie widzimy wielu rzeczy, celowo są przed nami skrywane. Trudno wybrać dobrą drogę, podczas gdy jesteśmy zalewani wszechobecnym chłamem i kłamstwem.
Świadomość jest chyba jednak ważniejsza. Jest zbyt wiele treści pokroju zamieszczonego przeze mnie filmiku, by je zignorować. Pilnujmy się. Dla siebie samych.
A NA KONIEC...
Lubicie maca? Też lubię. Zastanawiam się, kiedy zacznę od niego świecić.
ZOBACZ, CO DZIEJE SIĘ Z HAMBOSZCZAKIEM PO 137 DNIACH!
Super, co nie?
Wiem, że nie stanę się wegetarianką w 100%, ale mam zamiar coś w swojej diecie zmienić. Jakieś rady dla początkujących? Może Wy też macie podobne dylematy lub wręcz przeciwnie? Piszcie!
Życzę Wam czegoś zdrowego dzisiejszego dnia.
Żanet.
Trudno jest się oprzeć panującej modzie, podczas gdy wszędzie jej pełno. Ludzie biegają i zaczyna gryźć Cię sumienie, że siedzisz na kanapie i gryziesz chipsy. Znajomi chwalą się ilością zdobytych Pokemonów - instalujesz aplikację. Dziewczyna, na której bardzo Ci zależy jest wegetarianką - Ty też się stajesz. A na boku, w łóżku pod kołdrą szybko zjadasz kiełbaskę.
Na marginesie: szkoda, że nie mody na czytanie. Może niektórym nalałoby się trochę oliwy do głów.
CO JA NA TO?
Przyznaję, szał na bycie eko i wege daje do myślenia. Wystarczy wejść w jeden link przekierowujący do strony buczącej o śmieciowym żarciu, jego wpływie na organizm, itp., itd., i już zapala się światełko. Może faktycznie coś w tym jest?
Owszem, zdarza mi się zwracać większą uwagę niż dotychczas na to, co jem. Czytam etykiety jogurtów, staram się unikać syropu glukozowo - fruktozowego. Jem więcej owoców (codziennie), staram się pić więcej wody.
Jem mało warzyw. I know it!!! Nie jestem na tyle naiwna, by sądzić, że surówka do obiadu lub plasterki pomidora na kanapce, to stanowczo za mało.
Warzywa są zdrowe, poprawiają w organizmie człowieka funkcjonowanie wszystkiego.
Można mnie spytać: to dlaczego nic z tym nie robisz, tylko brzęczysz się użalasz??
Źródło: https://pixabay.com/pl/warzywa-pomidory-papryka-czosnek-1212825/ |
BYCIE WEGE - TRUDNA SPRAWA
Mój Przyszły Mąż jest typowym facetem. Warzywa dla niego mogłyby nie istnieć. Obiad bez mięsa raz w tygodniu, jaki staram się zrobić, jest jego małym dramatem, który znosi przez wzgląd na mnie.
Biję się jednak w pierś. Nie zrzucam winy na niego, nie, nie! Podziwiam ludzi, dla których cierpienie zwierząt, faszerowanie ich chemią lub inne powody, są wystarczającymi powodami na eliminację mięsa z diety. Ja wiem, mam świadomość tych samych powodów, jednak czasem oprzeć się nie mogę. Czuję, że nie potrzebuję jedzenia mięsa, jednak kiedy przygotowuję coś dla Artura, trudno mi nie zjeść. Chyba, że mi coś nie wyjdzie ;-)
Udaje mi się nie jeść szynek. Nie smakują mi. Żylaste, wyglądające jak papier, często bez zapachu. Niestety, nie wiem, gdzie w Kaliszu można dostać dobrą szynkę, a nie mam takiego parcia, by szukać w każdym możliwym mięsnym. To, co oferują nam w sklepach jako szynkę, w rzeczywistości koło szynki nawet nie leżało. Jest progres.
Trafiłam ostatnio na pewien filmik. Musicie go obejrzeć!
(dzięki temu zrozumiecie moje dalsze dumania)
Chyba daje do myślenia?
Oglądam go po raz drugi i jednego jestem pewna:
-już nie chcę zasmakować jagnięciny. Cielęciny też.
To jest jakieś małe, biedne stworzonko. Czyjeś zwierzęce dziecko. Gdybym mieszkała w kraju kanibalów, wolałabym, żeby mnie pożarto zamiast mojego dziecka. Owce pewnie też by wolały. Poza tym od razu przed oczami staje mi moja psina, mająca miesiąc, u mnie na kolanach, ledwo człapiąca prosto po mieszkaniu. Nie można jeść szczeniaczków i małych zwierzątek. W każdym razie ja nie chcę.
Koniny też nie zjem. Te zwierzęta wydają mi się inne, jakby z obcego wymiaru. Są symboliczne i zbyt majestatyczne. Dla mnie.
Swoją drogą, my, ludzie, dziwni jesteśmy.
Tacy się wielcy sobie wydajemy, a w rzeczywistości coś tu jest nie tak z naszą wielkością.
Umiemy prześcigać się w osiągnięciach, chwalić najnowszymi cudami techniki, odkryciami. Uznajemy się za lepszych od zwierząt, bo myślimy.
MYŚLIMY??
Nawet nie chce mi się wymieniać sytuacji, kiedy człowieczeństwo do człowieczeństwa nie jest podobne. Kiedy nie chce się wierzyć, że człowiek może z całym swym rozwiniętym mózgiem, dostępem do świetnych, dobrych informacji, kieruje się w życiu po prostu głupotą.
Kosmici faktycznie gdyby to zobaczyli, to zawołaliby o pomstę do nieba. Lub raczej Wszechświata.
Niszcząc siebie, niszczymy świat. Tylko ciężko mieć to ciągle na uwadze, skoro w naszym otoczeniu nie dzieje się nic niepokojącego. Nie widzimy wielu rzeczy, celowo są przed nami skrywane. Trudno wybrać dobrą drogę, podczas gdy jesteśmy zalewani wszechobecnym chłamem i kłamstwem.
Świadomość jest chyba jednak ważniejsza. Jest zbyt wiele treści pokroju zamieszczonego przeze mnie filmiku, by je zignorować. Pilnujmy się. Dla siebie samych.
A NA KONIEC...
Lubicie maca? Też lubię. Zastanawiam się, kiedy zacznę od niego świecić.
ZOBACZ, CO DZIEJE SIĘ Z HAMBOSZCZAKIEM PO 137 DNIACH!
Super, co nie?
Wiem, że nie stanę się wegetarianką w 100%, ale mam zamiar coś w swojej diecie zmienić. Jakieś rady dla początkujących? Może Wy też macie podobne dylematy lub wręcz przeciwnie? Piszcie!
Życzę Wam czegoś zdrowego dzisiejszego dnia.
Żanet.
"Nauczyciele mają najlepszą fuchę na świecie - parę godzin pracy, kawka, chwilka pogadania i wakacje co rusz!". Komuś przychodzą na myśl podobne słowa przy temacie wakacji? Wiedziałam!
Umówmy się: nie mam zamiaru nawoływać do zmiany toku myślenia, ani też wyprowadzać Was z błędu. Nauczyciele mają fajną fuchę, mają wakacje, parę godzin pracy, parzą sobie kawkę, herbatkę i wakacjują ile wlezie.
W snach!
Mogłabym teraz opisać Wam, jak wiele energii wkładam w każdy temat, by mówić w sposób zrozumiały dla dzieci. Pokazać Wam zdjęcia pomocy dydaktycznych (plakaty, karty, gry, schematy etc.), które zrobiłam własnoręcznie, bo inaczej pracowałabym "na sucho" (jak nie spróbujesz i nie dotkniesz, to się nie nauczysz). Mogłabym pozrzędzić, że owszem, robię sobie kawę, ale zazwyczaj wypijam ją zimną na koniec dnia lub po prostu wylewam. A siku chodzę tylko wtedy, gdy moją klasę obejmuje inny nauczyciel. Inaczej wstrzymuję. Nie dodam też nic na temat ciągłego gadania: do dzieci, do innych nauczycielek, do rodziców i tego, jak to wpływa na moje struny głosowe. Pominę też fakt, że jeśli już mam wielkie flow (odlot) przy zajęciach artystycznych, to wychodzę z pracy upaprana masą solną, z rozczochranym warkoczem i atramentem pod paznokciami. Mogłabym też dodać, że często siedząc w domu poszukuję nowych bajerów na lekcje, bo są ich miliardy w dobrociach internetowej przestrzeni, co zajmuje mi resztę mojego dnia.
Podaruję sobie jednak dalsze dumania, bo zapewne i tak nie uwierzycie.
Powiem więc krótko: jeśli czujesz się w zawodzie, jesteś w stanie to przetrwać. Nawet może Ci to sprawiać radość. Musisz mieć tylko jedno, konkretne odczucie: musisz to lubić.
Owszem, owszem. Pracując w szkole publicznej mamy ten przywilej dłuższego czasu odpoczynku niż pospolity Kowalski. W oczach większości leżymy wtedy bykiem na kanapie, z nogami wyciągniętymi na podnóżku, popijający kawę i śmiejący się z Was wszystkich, którzy wakacji nie macie! Można odparować: trzeba się było zastanowić nad wyborem studiów, nikt nie zmuszał, żebyś zastał inżynierem, doktorem, grabarzem itp.
Jednak nie.
Powiem Wam, w najczystszym sekrecie, jak wyglądają dni wolne i wakacje nauczyciela...
Po pierwsze: mając nawyk ciągłego chodzenia po klasie i skupiania uwagi na działaniu przez pół dnia, nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu. Parzę kawę, otwieram książkę, czytam stronę i... myślę, czego nie zrobiłam, a co mogłabym zrobić.
Sprzątam miejsca, o których istnieniu zapomniałam: wycieram kurze z książek, odkurzam pod szafami, przekładam talerze w szafkach. W końcu od września nie będę miała czasu, sprzątam na zapas! Do tego nie mam dzieci, więc pół biedy, jeśli chodzi o zagospodarowanie czasu!
Druga rzecz: wakacje to wprost idealny czas na odnowienie kontaktów. Przypomina mi się o koleżance z gimnazjum. Babcia siedzi sama w domu, czeka z kawą. Mama myśli, że nadal mam 10 lat i przyjadę do niej na wakacje. A pewnie! Jeśli żyją i mnie pamiętają - to trzeba wykorzystać!
Po trzecie: przygotuję się na kolejny rok! Poszukam nowych metod, świetnych pomysłów, potworzę kolejne pomoce dydaktyczne... FAKT! Tego flow jeszcze nie poczułam, na razie jestem na etapie 1 i 2.
Cztery: nadrobię zaległości w rozwoju siebie. Poczytam papier, blogi, posłucham i będę duchowo zaspokojona po całym szkolnym roku interesowania się dziećmi i edukacją. Błąd. Po takiej przerwie nie pamiętam zbytnio, jak to siedzi się całymi dniami przy książce, słuchając muzyki. Trochę zapomniałam, jak to jest być nudną i beztroską. A chciałabym.
Praca nauczyciela nie jest formą dobrego ustawienia się w społeczeństwie.
Poza stresem, olbrzymią odpowiedzialnością i raczej marną za to kasą, jest to praca, jak żadna inna ingerująca w życie osobiste. Człowiek potrafi być zmęczony tak fizycznie jak i psychicznie.
Zazdrościsz lub chciałabyś być na naszym miejscu?
Zmierz się z tym, a jeśli poczujesz totalny odlot - spróbuj odzwyczaić na czas zasłużonych wakacji.
Dumam teraz i wnioskuję: żeby mieć wakacje, wcale nie trzeba być nauczycielem. Wystarczy wola, by załatwić sobie chwilę dla siebie, na odpoczynek i uciechę z życia. Nudy.
Cel na dziś? Odrzucić etap pierwszy, sprzątanie. Odpisać na zaległe maile. Skończyć czytać książkę. Zjeść ciastko. Wypić jeszcze gorącą kawę.
Życzę Wam mniej wyzwań dzisiejszego dnia. Gdziekolwiek jesteście, cokolwiek robicie: zróbcie sobie wakacje.
Powodzenia!
Ż.
Umówmy się: nie mam zamiaru nawoływać do zmiany toku myślenia, ani też wyprowadzać Was z błędu. Nauczyciele mają fajną fuchę, mają wakacje, parę godzin pracy, parzą sobie kawkę, herbatkę i wakacjują ile wlezie.
W snach!
JAK WYGLĄDA PRACA NAUCZYCIELA?
Mogłabym teraz opisać Wam, jak wiele energii wkładam w każdy temat, by mówić w sposób zrozumiały dla dzieci. Pokazać Wam zdjęcia pomocy dydaktycznych (plakaty, karty, gry, schematy etc.), które zrobiłam własnoręcznie, bo inaczej pracowałabym "na sucho" (jak nie spróbujesz i nie dotkniesz, to się nie nauczysz). Mogłabym pozrzędzić, że owszem, robię sobie kawę, ale zazwyczaj wypijam ją zimną na koniec dnia lub po prostu wylewam. A siku chodzę tylko wtedy, gdy moją klasę obejmuje inny nauczyciel. Inaczej wstrzymuję. Nie dodam też nic na temat ciągłego gadania: do dzieci, do innych nauczycielek, do rodziców i tego, jak to wpływa na moje struny głosowe. Pominę też fakt, że jeśli już mam wielkie flow (odlot) przy zajęciach artystycznych, to wychodzę z pracy upaprana masą solną, z rozczochranym warkoczem i atramentem pod paznokciami. Mogłabym też dodać, że często siedząc w domu poszukuję nowych bajerów na lekcje, bo są ich miliardy w dobrociach internetowej przestrzeni, co zajmuje mi resztę mojego dnia.
Podaruję sobie jednak dalsze dumania, bo zapewne i tak nie uwierzycie.
Powiem więc krótko: jeśli czujesz się w zawodzie, jesteś w stanie to przetrwać. Nawet może Ci to sprawiać radość. Musisz mieć tylko jedno, konkretne odczucie: musisz to lubić.
JAK WYGLĄDAJĄ WAKACJE NAUCZYCIELA?
Owszem, owszem. Pracując w szkole publicznej mamy ten przywilej dłuższego czasu odpoczynku niż pospolity Kowalski. W oczach większości leżymy wtedy bykiem na kanapie, z nogami wyciągniętymi na podnóżku, popijający kawę i śmiejący się z Was wszystkich, którzy wakacji nie macie! Można odparować: trzeba się było zastanowić nad wyborem studiów, nikt nie zmuszał, żebyś zastał inżynierem, doktorem, grabarzem itp.
Jednak nie.
Powiem Wam, w najczystszym sekrecie, jak wyglądają dni wolne i wakacje nauczyciela...
Po pierwsze: mając nawyk ciągłego chodzenia po klasie i skupiania uwagi na działaniu przez pół dnia, nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu. Parzę kawę, otwieram książkę, czytam stronę i... myślę, czego nie zrobiłam, a co mogłabym zrobić.
Sprzątam miejsca, o których istnieniu zapomniałam: wycieram kurze z książek, odkurzam pod szafami, przekładam talerze w szafkach. W końcu od września nie będę miała czasu, sprzątam na zapas! Do tego nie mam dzieci, więc pół biedy, jeśli chodzi o zagospodarowanie czasu!
Druga rzecz: wakacje to wprost idealny czas na odnowienie kontaktów. Przypomina mi się o koleżance z gimnazjum. Babcia siedzi sama w domu, czeka z kawą. Mama myśli, że nadal mam 10 lat i przyjadę do niej na wakacje. A pewnie! Jeśli żyją i mnie pamiętają - to trzeba wykorzystać!
Po trzecie: przygotuję się na kolejny rok! Poszukam nowych metod, świetnych pomysłów, potworzę kolejne pomoce dydaktyczne... FAKT! Tego flow jeszcze nie poczułam, na razie jestem na etapie 1 i 2.
Cztery: nadrobię zaległości w rozwoju siebie. Poczytam papier, blogi, posłucham i będę duchowo zaspokojona po całym szkolnym roku interesowania się dziećmi i edukacją. Błąd. Po takiej przerwie nie pamiętam zbytnio, jak to siedzi się całymi dniami przy książce, słuchając muzyki. Trochę zapomniałam, jak to jest być nudną i beztroską. A chciałabym.
JAKI Z TEGO MORAŁ?
Praca nauczyciela nie jest formą dobrego ustawienia się w społeczeństwie.
Poza stresem, olbrzymią odpowiedzialnością i raczej marną za to kasą, jest to praca, jak żadna inna ingerująca w życie osobiste. Człowiek potrafi być zmęczony tak fizycznie jak i psychicznie.
Zazdrościsz lub chciałabyś być na naszym miejscu?
Zmierz się z tym, a jeśli poczujesz totalny odlot - spróbuj odzwyczaić na czas zasłużonych wakacji.
Dumam teraz i wnioskuję: żeby mieć wakacje, wcale nie trzeba być nauczycielem. Wystarczy wola, by załatwić sobie chwilę dla siebie, na odpoczynek i uciechę z życia. Nudy.
Cel na dziś? Odrzucić etap pierwszy, sprzątanie. Odpisać na zaległe maile. Skończyć czytać książkę. Zjeść ciastko. Wypić jeszcze gorącą kawę.
Życzę Wam mniej wyzwań dzisiejszego dnia. Gdziekolwiek jesteście, cokolwiek robicie: zróbcie sobie wakacje.
Powodzenia!
Ż.
W tamtym tygodniu byliśmy na kinie. Za dychę! To znaczy, za dychę ja, za dychę On. W sumie poszliśmy do kina razem z Bolesławem Chrobrym. I z nachos.
O CO CHODZI?
Akcja trwa już przeszło rok, o ile pamięć mnie nie myli. Każdy czwartek, za każdym razem 18.00, zawsze polski film.
"Kultura Dostępna" jest projektem dobrych ludzi, którzy postanowili przybliżyć kulturę szaremu człowiekowi. Zazwyczaj w mieście dzieje się wieje, jednak mało kto o tym wie. Większość szaraków myśli do tego, że aby wyjść do muzeum czy kina, trzeba mieć górę pieniędzy lub iść prosto po odebraniu wypłaty. Błąd!
To już nie czasy francusko-polskiej arystokracji, kiedy wyperfumowane panie wachlowały się słuchając Bacha, a hołota słuchała jedynie zza okiennych szyb brzmień smyczków. Teraz, moi Drodzy, kultura dostępna jest dla WSZYSTKICH.
Dobrze, gdyby jeszcze ci wszyscy nie mieli wymówek.
Kultura Dostępna jest bankiem informacji o tym, co dzieje się w danym mieście oraz stawce, jaką trzeba za to zapłacić. Uwaga! Można przeżyć szok - są to te wydarzenia, za których dostęp zapłacić góra 20zł! Aaa? Zatkało?
SPRAWDŹ TO TUTAJ! KLIK!
Muzyka, kino, sztuka... wszystko, co się dzieje!
Jednak w tym poście skupię się przede wszystkim nad tym, od czego zaczęłam dumanie.
KINO DOSTĘPNE JUŻ!
Wyobraźcie sobie, że głównodowodzący sieciami kin Helios i Iluzjon, byli tak wspaniałomyślni, iż zaserwowali nam, szarym widzom, cotygodniową dawkę tanich filmów polskiego pochodzenia.
W każdym tygodniu, o tej samej porze, za taką samą stawkę: 10 zł za bilet można obejrzeć na dużym ekranie ponownie polski film, wydany w ubiegłym lub nawet tym roku.
Nie zdążyliście się wybrać? Jakiś seans podobał Wam się tak bardzo, że chcielibyście obejrzeć film ponownie? Wiecie, że ściąganie filmów z czeluści Internetu jest złe i przyczynia się do kurczenia środków finansowych na kulturę?
Już dziś, już teraz, sprawdźcie, gdzie znajduje się wspomniane przeze mnie kino i maszerujcie na film! Na pewno jeden z głównych bohaterów (np. Marcin Dorociński) i Legalna Kultura podziękują Wam już przed projekcją. To miłe.
Pierwszy raz na Kulturę Dostępną w Kinie wybraliśmy się rok temu na film "Obywatel" Jerzego Stuhra. Nie licząc sześciu pań, okazaliśmy się najmłodszymi widzami w całej sali. W tamtym tygodniu oprócz nas, było dwóch chłopaków mniej więcej w równoległym wieku. Jest postęp, jednak rok to dużo. Weźcie dyszkę i wesprzyjcie polską kulturę! Polskie filmy wcale nie są takie złe. Dla mnie są świetne, mówcie co chcecie. Humor taki, jakiego mi potrzeba. A i kino akcji nie jest najgorsze. Do tego nie trzeba czytać napisów, a aktorzy i aktorki młodego pokolenia coraz przystojniejsi!
Czy nadal muszę Was przekonywać?
Jeśli czujecie głód i potrzebujecie statystyk, moje dumania są dla Was nieczytelne, możecie sobie w przyswojeniu wiadomości pomóc tym filmikiem:
To co, zrobicie coś? Ruszcie się!
Nic tak nie barwi życia, jak dobra książka, podróże, dobre kino, muzyka i... inni ludzie! Odłóżcie telefony i marsz do kina!
:-)
Jeśli kogoś przekonałam, dziękuję, super.
Ściskam.
Ż.
P.S. Zakochani i romantyczki! W ten czwartek "Planeta Singli"!
O CO CHODZI?
Akcja trwa już przeszło rok, o ile pamięć mnie nie myli. Każdy czwartek, za każdym razem 18.00, zawsze polski film.
"Kultura Dostępna" jest projektem dobrych ludzi, którzy postanowili przybliżyć kulturę szaremu człowiekowi. Zazwyczaj w mieście dzieje się wieje, jednak mało kto o tym wie. Większość szaraków myśli do tego, że aby wyjść do muzeum czy kina, trzeba mieć górę pieniędzy lub iść prosto po odebraniu wypłaty. Błąd!
To już nie czasy francusko-polskiej arystokracji, kiedy wyperfumowane panie wachlowały się słuchając Bacha, a hołota słuchała jedynie zza okiennych szyb brzmień smyczków. Teraz, moi Drodzy, kultura dostępna jest dla WSZYSTKICH.
Dobrze, gdyby jeszcze ci wszyscy nie mieli wymówek.
Kultura Dostępna jest bankiem informacji o tym, co dzieje się w danym mieście oraz stawce, jaką trzeba za to zapłacić. Uwaga! Można przeżyć szok - są to te wydarzenia, za których dostęp zapłacić góra 20zł! Aaa? Zatkało?
SPRAWDŹ TO TUTAJ! KLIK!
Muzyka, kino, sztuka... wszystko, co się dzieje!
Jednak w tym poście skupię się przede wszystkim nad tym, od czego zaczęłam dumanie.
KINO DOSTĘPNE JUŻ!
Wyobraźcie sobie, że głównodowodzący sieciami kin Helios i Iluzjon, byli tak wspaniałomyślni, iż zaserwowali nam, szarym widzom, cotygodniową dawkę tanich filmów polskiego pochodzenia.
W każdym tygodniu, o tej samej porze, za taką samą stawkę: 10 zł za bilet można obejrzeć na dużym ekranie ponownie polski film, wydany w ubiegłym lub nawet tym roku.
Nie zdążyliście się wybrać? Jakiś seans podobał Wam się tak bardzo, że chcielibyście obejrzeć film ponownie? Wiecie, że ściąganie filmów z czeluści Internetu jest złe i przyczynia się do kurczenia środków finansowych na kulturę?
Już dziś, już teraz, sprawdźcie, gdzie znajduje się wspomniane przeze mnie kino i maszerujcie na film! Na pewno jeden z głównych bohaterów (np. Marcin Dorociński) i Legalna Kultura podziękują Wam już przed projekcją. To miłe.
Pierwszy raz na Kulturę Dostępną w Kinie wybraliśmy się rok temu na film "Obywatel" Jerzego Stuhra. Nie licząc sześciu pań, okazaliśmy się najmłodszymi widzami w całej sali. W tamtym tygodniu oprócz nas, było dwóch chłopaków mniej więcej w równoległym wieku. Jest postęp, jednak rok to dużo. Weźcie dyszkę i wesprzyjcie polską kulturę! Polskie filmy wcale nie są takie złe. Dla mnie są świetne, mówcie co chcecie. Humor taki, jakiego mi potrzeba. A i kino akcji nie jest najgorsze. Do tego nie trzeba czytać napisów, a aktorzy i aktorki młodego pokolenia coraz przystojniejsi!
Czy nadal muszę Was przekonywać?
Jeśli czujecie głód i potrzebujecie statystyk, moje dumania są dla Was nieczytelne, możecie sobie w przyswojeniu wiadomości pomóc tym filmikiem:
To co, zrobicie coś? Ruszcie się!
Nic tak nie barwi życia, jak dobra książka, podróże, dobre kino, muzyka i... inni ludzie! Odłóżcie telefony i marsz do kina!
:-)
Jeśli kogoś przekonałam, dziękuję, super.
Ściskam.
Ż.
P.S. Zakochani i romantyczki! W ten czwartek "Planeta Singli"!
Sto... Sto pięćdziesiąt... Dwieście pięćdziesiąt... Tysiąc pięćset sto dziewięćset!
Ilu masz znajomych na Facebooku? A ilu w realnym świecie?
Czy masz pewność, że kiedy powiesz wesołe i radosne "cześć" dziewczynie, z którą siedziałaś sześć lat w podstawówce, to nie spotkasz się z odwróconym wzrokiem i ciszą?
SKĄD CI ZNAJOMI?
Moja liczba znajomych na Facebooku jest spora. Naprawdę spora! Jednak nie dziwi mnie zupełnie, w końcu większość znajomych to ludzie z mojej wsi, na której wszyscy się znają. 3/4 znajomych twarzy z czasów, kiedy życie było zupełnie spontaniczne i dosłownie przyciągałam nowe twarze do swojego życia - czas beztroskiej niepełnoletności, a później studiów (bez pracy).
Teraz wszystko przystopowało. Ja - stateczna opiekunka ogniska domowego. Władczyni garów latająca na mopie. Do tego dzieląca życie na dwa etapy: w pracy i po pracy. Daleko mi do szaleństw, spontanicznych wypadów i imprez do białego rana. Toteż znajomych nie bardzo przybywa.
Cyfra "stoi".
Jakoś jednak nie czuję się smutna...
SKĄD TO DUMANIE?
Nie tak dawno przypomniało mi się, że jeszcze parę lat temu byłam w stanie współzorganizować olbrzymie spotkanie klas gimnazjalnych mojego roku. Stawiło się tyle osób, że nie sposób było zamienić słowo! Byliśmy już mądrzejsi - każdy wydawał się ciekawy, z każdym chciało się pogadać. Nie było już śmiechów z ławek, przedrzeźniania i przezywania. Było ciekawie, sympatycznie. Trochę beztrosko.
Przypomniało mi się to i wystarczyła wiadomość do głównego organizatora, by już powstało wydarzenie. Podjęłam się zaproszenia wszystkich znajomych, jakich miałam na Facebookowym profilu (numery telefonów przepadły, a jak!) i tu lekko zmarszczyłam brwi.
Lista znajomych niby czytelna, ale... Dopiero wczoraj zdałam sobie sprawę, że gdzieś nie nadążyłam. Wiele dziewczyn pozmieniało już nazwiska. Niektórych nawet trudno poznać. Spróbowałam, przejrzałam niepewne profile... Zaprosiłam ile mogłam, choć pewnie wielu pominęłam. Czekam do sierpnia, czekam na spotkanie!
SENTYMENT MNIE PONIÓSŁ...
Wspominki się pojawiły. Palcem i niezbyt szybkim ruchem przejrzałam listę wszystkich znajomych. Spotkałam wirtualnie ludzi, z którymi już dawno nie zamieniłam słowa.
Ludzi, których latami nie widziałam.
Chłopaków, których kiedyś źle potraktowałam. Chłopaków, którzy kiedyś źle potraktowali mnie.
Dziewczyny, z którymi nie chciałam się znać. I dziewczyny, które są już matkami i żonami.
Widziałam się też z panem od historii i panią z kwiaciarni, którym już nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałam "dzień dobry".
Człowiek uświadamia sobie, jak bardzo może się rozminąć z drugim człowiekiem. Rozminąć gdzieś, wybrać inną drogę i zniknąć.
Rety! Chciałabym teraz niektórych przeprosić, innych spytać jak się mają, niektórych mogłabym wysłuchać. Gdy jest się daleko, tęskni się do wielu rzeczy, które kiedyś wydawały się nieatrakcyjne.
Czasami, z upływem czasu, stają się jakoś ciekawe, interesujące. Ludzie się tacy robią.
Dorastamy każdego dnia. Dojrzewamy w sobie.
A może napisać wiadomość przez dobrodzieja Facebooka do dawno niewidzianej koleżanki?
Jak myślisz, umiesz wyobrazić sobie, jak się uśmiechnie, gdy ją odczyta? :-)
Powodzenia.
Odkrywajmy nie tylko świat. Odkrywajmy ludzi.
Wasza Ż.
Ilu masz znajomych na Facebooku? A ilu w realnym świecie?
Czy masz pewność, że kiedy powiesz wesołe i radosne "cześć" dziewczynie, z którą siedziałaś sześć lat w podstawówce, to nie spotkasz się z odwróconym wzrokiem i ciszą?
SKĄD CI ZNAJOMI?
Moja liczba znajomych na Facebooku jest spora. Naprawdę spora! Jednak nie dziwi mnie zupełnie, w końcu większość znajomych to ludzie z mojej wsi, na której wszyscy się znają. 3/4 znajomych twarzy z czasów, kiedy życie było zupełnie spontaniczne i dosłownie przyciągałam nowe twarze do swojego życia - czas beztroskiej niepełnoletności, a później studiów (bez pracy).
Teraz wszystko przystopowało. Ja - stateczna opiekunka ogniska domowego. Władczyni garów latająca na mopie. Do tego dzieląca życie na dwa etapy: w pracy i po pracy. Daleko mi do szaleństw, spontanicznych wypadów i imprez do białego rana. Toteż znajomych nie bardzo przybywa.
Cyfra "stoi".
Jakoś jednak nie czuję się smutna...
SKĄD TO DUMANIE?
Nie tak dawno przypomniało mi się, że jeszcze parę lat temu byłam w stanie współzorganizować olbrzymie spotkanie klas gimnazjalnych mojego roku. Stawiło się tyle osób, że nie sposób było zamienić słowo! Byliśmy już mądrzejsi - każdy wydawał się ciekawy, z każdym chciało się pogadać. Nie było już śmiechów z ławek, przedrzeźniania i przezywania. Było ciekawie, sympatycznie. Trochę beztrosko.
Przypomniało mi się to i wystarczyła wiadomość do głównego organizatora, by już powstało wydarzenie. Podjęłam się zaproszenia wszystkich znajomych, jakich miałam na Facebookowym profilu (numery telefonów przepadły, a jak!) i tu lekko zmarszczyłam brwi.
Lista znajomych niby czytelna, ale... Dopiero wczoraj zdałam sobie sprawę, że gdzieś nie nadążyłam. Wiele dziewczyn pozmieniało już nazwiska. Niektórych nawet trudno poznać. Spróbowałam, przejrzałam niepewne profile... Zaprosiłam ile mogłam, choć pewnie wielu pominęłam. Czekam do sierpnia, czekam na spotkanie!
SENTYMENT MNIE PONIÓSŁ...
Wspominki się pojawiły. Palcem i niezbyt szybkim ruchem przejrzałam listę wszystkich znajomych. Spotkałam wirtualnie ludzi, z którymi już dawno nie zamieniłam słowa.
Ludzi, których latami nie widziałam.
Chłopaków, których kiedyś źle potraktowałam. Chłopaków, którzy kiedyś źle potraktowali mnie.
Dziewczyny, z którymi nie chciałam się znać. I dziewczyny, które są już matkami i żonami.
Widziałam się też z panem od historii i panią z kwiaciarni, którym już nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałam "dzień dobry".
Człowiek uświadamia sobie, jak bardzo może się rozminąć z drugim człowiekiem. Rozminąć gdzieś, wybrać inną drogę i zniknąć.
Rety! Chciałabym teraz niektórych przeprosić, innych spytać jak się mają, niektórych mogłabym wysłuchać. Gdy jest się daleko, tęskni się do wielu rzeczy, które kiedyś wydawały się nieatrakcyjne.
Czasami, z upływem czasu, stają się jakoś ciekawe, interesujące. Ludzie się tacy robią.
Dorastamy każdego dnia. Dojrzewamy w sobie.
A może napisać wiadomość przez dobrodzieja Facebooka do dawno niewidzianej koleżanki?
Jak myślisz, umiesz wyobrazić sobie, jak się uśmiechnie, gdy ją odczyta? :-)
Powodzenia.
Odkrywajmy nie tylko świat. Odkrywajmy ludzi.
Wasza Ż.
Bywają dni, kiedy nie masz siły wyglądać "dobrze". Lub inaczej: dni, kiedy siłę masz, ale zupełnie nie widzisz sensu wyglądać inaczej niż zaraz po przebudzeniu. W sieci takie dni nazywane są zazwyczaj "Lazy day", "Bad hair day"... Spróbujmy to jakoś połączyć i stwórzmy... Luz-Blues Day!
BAD HAIR DAY...
To nic innego, jak dzień złego włosa. Wstajemy, podchodzimy do lustra i widzimy, że nic z tego nie będzie. Włosy odmawiają posłuszeństwa - sterczą, puszą się, są tłuste lub oklapnięte. Nieważne. Są takie, jakie być nie powinny. Jednakże są.
Tyle dobrego, jeśli Dzień Złego Włosa zdarza się w niedzielę lub dzień zupełnie wolny od widoku gapiów. Gorzej, jeśli mamy tego dnia szałowe wyjście lub wyczekiwaną randkę.
Skupmy się jednak na dniu, w którym lodówka jest pełna, a Ty wiesz, że jedyną osobą, jaką dzisiaj ujrzysz, jesteś Ty sama. Ewentualnie mąż, który Cię bardzo kocha lub dzieci, które nie widzą takich rzeczy.
Zacznijmy od początku: budzisz się, przeciągasz. Podchodzisz do lustra i widzisz siano na głowie. Nie masz żadnych prezentacji tego dnia, więc co robisz? Spinasz wszystko w kok, warkocz, kitę i uśmiechnięta idziesz zaparzyć sobie kawę. Proste? Proste. A biorąc pod uwagę możliwości spięć włosów, jakie można znaleźć na youtube'owych tutorialach, nawet w złych włosach możesz wyglądać oszałamiająco!
NO MAKEUP DAY...
Był moment, kiedy w sieci zawrzało bardziej. Na światło dzienne wypłynęły zdjęcia gwiazd bez makijażu, bez podkładu nawet! Wypryski, cienie pod oczami, szara cera, oczy bez wyrazu... Okazało się, że te problemy spotykają także gwiazdy wielkiego formatu!
Z początku lekko wyśmiewane, trochę potępiane, a później... akceptowane i podziwiane! Makijaże typu "No-makeup" stały się pożądane i choć są trochę oszukane (bo przecież używamy kosmetyków, nie zostawiamy twarzy tak jak ją stworzono), kultywowane są po dziś dzień. Co niektórzy szczycą się, że ich cera nie potrzebuje żadnych specyfików, inni zaczynają bardziej dbać o siebie.
Dzień bez makijażu warto zrobić sobie chociaż raz w tygodniu. Wiesz, że nigdzie nie wyjdziesz? Nikt Cię nie zobaczy? Nie maluj się, nie usztuczniaj.
Poza tym doceń siebie, swoje rysy. Spróbuj pobyć z sobą ten jeden dzień, bez zmieniania swojej natury. Jutro już wyciągnij tusz, kredkę i korektor. Spójrz na siebie przez pryzmat swojego dobra - sztuczne i "grube" makijaże już naprawdę nie robią dobrego wrażenia.
LAZY DAY...
Co ma piernik do wiatraka? Tutaj ma, bo lazy day można krótko przetłumaczyć jako Dzień Lenia. Tego dnia, cudownego dnia, nie masz sił, chęci lub zwyczajnej ochoty na wyglądanie jak księżna, czy seksi mamuśka. Tego dnia nie czepiasz się siebie, a akceptacja Twojego wyglądu sięga miliona procent.
Nieułożone włosy? Spiąć je!
Pełna szafa, z której znów nie wiesz co na siebie włożyć? Zostajesz w piżamie!
Kolejny wyprysk na twarzy i cienie pod oczami? A niech skóra odpocznie!
Ty dziś, w Dzień Lenia, uświadamiasz sobie, że nie musisz nic.
Twoje włosy mogą być okiełznane gumką, oczy niepomalowane, cera oddychająca bez podkładu, a rozciągnięte gacie i skarpety mogą cieszyć się wolnością tego właśnie dnia. Czas mija wolniej, Ty masz czas na zrobienie sobie kawy, patrzenie w sufit czy w końcu przeczytanie rozdziału z książki, która już zarastała kurzem.
NA CO KOMU TAKIE DNI?
Widzę teraz stadko pań, które z oburzeniem i wybałuszonymi oczami nie dowierzają mym słowom. Źle wyglądać i jeszcze świadomie sobie na to pozwalać? No way!
Ja jednak, z całą odpowiedzialnością, powiem z dumnie podniesioną brodą: TAK.
Pozwalać sobie się zapuszczać, obrastać ciepłem koca, a wieczorem zmywać z siebie tylko stary naskórek. Pozwolić sobie na dzień resetu, kiedy nie interesuje Cię to, co powie mama, chłopak, dziewczyna, ksiądz.
Czas na odpoczynek od biegania za współczesnym kanonem piękna przydaje się bardziej, niż myślisz. Nawet nie wiesz, jak mimowolnie akceptujesz siebie i dajesz odpocząć swojemu ciału i duchowi. Stres powodowany czasem oceną innych ludzi, gdzieś idzie w niepamięć, a samoocena rośnie, bo w końcu zrobiłaś coś dla siebie. Choć w sumie nie zrobiłaś nic.
LUZ-BLUES DAY za 4... 3... 2...
Weekend jest świetnym czasem na odpuszczenie sobie grzechów "niewyglądania". Tłuste włosy, pryszcze, piżama party przez cały dzień... Można się zaperzyć "To nie wypada!". Tylko komu nie wypada? Tobie nie wypada? Dlaczego niby?
Gwiazdy chodzą bez makijażu, z tłustymi włosami, a Ty nie możesz?
Podobno w Anglii wychodzi się do sklepu po bułki w papciach i szlafroku, a w Nowym Jorku nawet jeśli założysz na głowę stringi, to nikt nie zwróci na Ciebie uwagi. Czy oni nie są panami samego siebie?
Inny przykład. Mężczyźni. Naprawdę myślisz, że oni stoją przed lustrem i myślą o tym, czy kobieta z kiosku i znajoma mamy dobrze ich oceni? Nie! Domyślam się, że 90% z nich sprawdza rano, czy ma czyste ubranie, świeży oddech, pryska się antyperspirantem i wychodzi z domu! No, ewentualnie nakładają żel na włosy. Chyba, że są biznesmenami i muszą wyglądać. Ale pomijam przymus w tej rachubie. Faceci mogą, a kobiety to już nie?
Instagram czasami hula od hasztagów "#lazyday" i wszyscy lubią, komentują i "też by chcieli".
Przestań chcieć. Miej.
Nie potrzebujesz do tego ni-cze-go.
Wstań, weź głęboki oddech i zabierz się za przyjemności. Lub nie rób nic.
Pozdrawiam z mojego Luz-Blues Dnia: bez makijażu, w kitce, bez stanika, w luźnej sukience i papciach.
Ż.
BAD HAIR DAY...
To nic innego, jak dzień złego włosa. Wstajemy, podchodzimy do lustra i widzimy, że nic z tego nie będzie. Włosy odmawiają posłuszeństwa - sterczą, puszą się, są tłuste lub oklapnięte. Nieważne. Są takie, jakie być nie powinny. Jednakże są.
Tyle dobrego, jeśli Dzień Złego Włosa zdarza się w niedzielę lub dzień zupełnie wolny od widoku gapiów. Gorzej, jeśli mamy tego dnia szałowe wyjście lub wyczekiwaną randkę.
Skupmy się jednak na dniu, w którym lodówka jest pełna, a Ty wiesz, że jedyną osobą, jaką dzisiaj ujrzysz, jesteś Ty sama. Ewentualnie mąż, który Cię bardzo kocha lub dzieci, które nie widzą takich rzeczy.
Zacznijmy od początku: budzisz się, przeciągasz. Podchodzisz do lustra i widzisz siano na głowie. Nie masz żadnych prezentacji tego dnia, więc co robisz? Spinasz wszystko w kok, warkocz, kitę i uśmiechnięta idziesz zaparzyć sobie kawę. Proste? Proste. A biorąc pod uwagę możliwości spięć włosów, jakie można znaleźć na youtube'owych tutorialach, nawet w złych włosach możesz wyglądać oszałamiająco!
NO MAKEUP DAY...
Był moment, kiedy w sieci zawrzało bardziej. Na światło dzienne wypłynęły zdjęcia gwiazd bez makijażu, bez podkładu nawet! Wypryski, cienie pod oczami, szara cera, oczy bez wyrazu... Okazało się, że te problemy spotykają także gwiazdy wielkiego formatu!
Z początku lekko wyśmiewane, trochę potępiane, a później... akceptowane i podziwiane! Makijaże typu "No-makeup" stały się pożądane i choć są trochę oszukane (bo przecież używamy kosmetyków, nie zostawiamy twarzy tak jak ją stworzono), kultywowane są po dziś dzień. Co niektórzy szczycą się, że ich cera nie potrzebuje żadnych specyfików, inni zaczynają bardziej dbać o siebie.
Dzień bez makijażu warto zrobić sobie chociaż raz w tygodniu. Wiesz, że nigdzie nie wyjdziesz? Nikt Cię nie zobaczy? Nie maluj się, nie usztuczniaj.
Poza tym doceń siebie, swoje rysy. Spróbuj pobyć z sobą ten jeden dzień, bez zmieniania swojej natury. Jutro już wyciągnij tusz, kredkę i korektor. Spójrz na siebie przez pryzmat swojego dobra - sztuczne i "grube" makijaże już naprawdę nie robią dobrego wrażenia.
LAZY DAY...
Co ma piernik do wiatraka? Tutaj ma, bo lazy day można krótko przetłumaczyć jako Dzień Lenia. Tego dnia, cudownego dnia, nie masz sił, chęci lub zwyczajnej ochoty na wyglądanie jak księżna, czy seksi mamuśka. Tego dnia nie czepiasz się siebie, a akceptacja Twojego wyglądu sięga miliona procent.
Nieułożone włosy? Spiąć je!
Pełna szafa, z której znów nie wiesz co na siebie włożyć? Zostajesz w piżamie!
Kolejny wyprysk na twarzy i cienie pod oczami? A niech skóra odpocznie!
Ty dziś, w Dzień Lenia, uświadamiasz sobie, że nie musisz nic.
Twoje włosy mogą być okiełznane gumką, oczy niepomalowane, cera oddychająca bez podkładu, a rozciągnięte gacie i skarpety mogą cieszyć się wolnością tego właśnie dnia. Czas mija wolniej, Ty masz czas na zrobienie sobie kawy, patrzenie w sufit czy w końcu przeczytanie rozdziału z książki, która już zarastała kurzem.
NA CO KOMU TAKIE DNI?
Widzę teraz stadko pań, które z oburzeniem i wybałuszonymi oczami nie dowierzają mym słowom. Źle wyglądać i jeszcze świadomie sobie na to pozwalać? No way!
Ja jednak, z całą odpowiedzialnością, powiem z dumnie podniesioną brodą: TAK.
Pozwalać sobie się zapuszczać, obrastać ciepłem koca, a wieczorem zmywać z siebie tylko stary naskórek. Pozwolić sobie na dzień resetu, kiedy nie interesuje Cię to, co powie mama, chłopak, dziewczyna, ksiądz.
Czas na odpoczynek od biegania za współczesnym kanonem piękna przydaje się bardziej, niż myślisz. Nawet nie wiesz, jak mimowolnie akceptujesz siebie i dajesz odpocząć swojemu ciału i duchowi. Stres powodowany czasem oceną innych ludzi, gdzieś idzie w niepamięć, a samoocena rośnie, bo w końcu zrobiłaś coś dla siebie. Choć w sumie nie zrobiłaś nic.
LUZ-BLUES DAY za 4... 3... 2...
Weekend jest świetnym czasem na odpuszczenie sobie grzechów "niewyglądania". Tłuste włosy, pryszcze, piżama party przez cały dzień... Można się zaperzyć "To nie wypada!". Tylko komu nie wypada? Tobie nie wypada? Dlaczego niby?
Gwiazdy chodzą bez makijażu, z tłustymi włosami, a Ty nie możesz?
Podobno w Anglii wychodzi się do sklepu po bułki w papciach i szlafroku, a w Nowym Jorku nawet jeśli założysz na głowę stringi, to nikt nie zwróci na Ciebie uwagi. Czy oni nie są panami samego siebie?
Inny przykład. Mężczyźni. Naprawdę myślisz, że oni stoją przed lustrem i myślą o tym, czy kobieta z kiosku i znajoma mamy dobrze ich oceni? Nie! Domyślam się, że 90% z nich sprawdza rano, czy ma czyste ubranie, świeży oddech, pryska się antyperspirantem i wychodzi z domu! No, ewentualnie nakładają żel na włosy. Chyba, że są biznesmenami i muszą wyglądać. Ale pomijam przymus w tej rachubie. Faceci mogą, a kobiety to już nie?
Instagram czasami hula od hasztagów "#lazyday" i wszyscy lubią, komentują i "też by chcieli".
Przestań chcieć. Miej.
Nie potrzebujesz do tego ni-cze-go.
Wstań, weź głęboki oddech i zabierz się za przyjemności. Lub nie rób nic.
Pozdrawiam z mojego Luz-Blues Dnia: bez makijażu, w kitce, bez stanika, w luźnej sukience i papciach.
Ż.
Ruszyła wczoraj, dzisiaj trwała. Galeria Bezdomna, jaka odbywa się co roku w Kaliszu, tym razem przyciągnęła do siebie (podobno) tysiące osób. Ilu z nich chciało nacieszyć oko i liznąć sztuki, a ilu przyszło z ciekawości i chęci zobaczenia starego więzienia? Ciężko stwierdzić, nie zmienia to jednak faktu, że w tym roku Bezdomna odniosła sukces.
Galeria Bezdomna w Kaliszu odbyła się po raz siódmy. Celem jej organizatorów jest zaprezentować fotografie, rysunki, obrazy szerszej gronie publiczności w ciekawych miejscach, do których zazwyczaj nikt od niechcenia nie trafia. Jedną z poprzednich lokalizacji była np. opuszczona Fabryka Fortepianów i Pianin "Calisia". Jest to niezła gratka dla osób interesujących się tym, co stare, opuszczone i zapomniane w jakiś sposób przez inwestorów. Dzięki Bezdomnej można nie tylko zobaczyć sztukę, ale i zwiedzić miejsca, do których samemu się nie dotrze.
Tegoroczna edycja odbyła się w byłym kaliskim więzieniu przy ul. Łódzkiej, nazywanym "Zamkiem" przez nawiązanie architektury. Wieże kontrolne i mury przypominające zamek od lat stanowiły lokalizację dla różnego pokroju więźniów. Jego stan był jednak na tyle opłakany, że należało zrobić generalny remont. Po przeliczeniu jednak stwierdzono, że nie opłaca się odnawiać cel, które za chwilę nie będą spełniały wymagań (miejsce na łóżko i sedes okazuje się zbyt małe dla więźnia, trzeba dać mu więcej przestrzeni) i ostatecznie zamkowe więzienie zlikwidowano.
Fakt, odrapane mury, zardzewiałe metalowe drzwi i kraty w oknach przypominały raczej średniowieczne twierdze, niż współczesne więzienie. Przy zwiedzaniu i wyobrażaniu sobie, jak mogło wyglądać życie w celi, nie było do śmiechu. Po dłuższym przebywaniu niejeden pewnie pomyślał, że można by tu nakręcić niejeden dobry horror.
Co do wystawy odniosłam wrażenie, że prace powtarzają się z tym, co było dawniej. Znalazłam jednak perełki, które wbiły mi się w pamięć, zdjęcia zobaczycie poniżej.
Wrażenia niesamowite, życzę sobie więcej takich przeżyć. Zachęcam Was do korzystania z tego typu "rozrywek". Niedługo coraz więcej miejsc popadnie w zapomnienie, coraz więcej miejsc przestanie istnieć. Dobrze, że są ludzie, którzy choć na chwilę je ożywiają.
Udanej niedzieli.
Galeria Bezdomna w Kaliszu odbyła się po raz siódmy. Celem jej organizatorów jest zaprezentować fotografie, rysunki, obrazy szerszej gronie publiczności w ciekawych miejscach, do których zazwyczaj nikt od niechcenia nie trafia. Jedną z poprzednich lokalizacji była np. opuszczona Fabryka Fortepianów i Pianin "Calisia". Jest to niezła gratka dla osób interesujących się tym, co stare, opuszczone i zapomniane w jakiś sposób przez inwestorów. Dzięki Bezdomnej można nie tylko zobaczyć sztukę, ale i zwiedzić miejsca, do których samemu się nie dotrze.
Tegoroczna edycja odbyła się w byłym kaliskim więzieniu przy ul. Łódzkiej, nazywanym "Zamkiem" przez nawiązanie architektury. Wieże kontrolne i mury przypominające zamek od lat stanowiły lokalizację dla różnego pokroju więźniów. Jego stan był jednak na tyle opłakany, że należało zrobić generalny remont. Po przeliczeniu jednak stwierdzono, że nie opłaca się odnawiać cel, które za chwilę nie będą spełniały wymagań (miejsce na łóżko i sedes okazuje się zbyt małe dla więźnia, trzeba dać mu więcej przestrzeni) i ostatecznie zamkowe więzienie zlikwidowano.
Fakt, odrapane mury, zardzewiałe metalowe drzwi i kraty w oknach przypominały raczej średniowieczne twierdze, niż współczesne więzienie. Przy zwiedzaniu i wyobrażaniu sobie, jak mogło wyglądać życie w celi, nie było do śmiechu. Po dłuższym przebywaniu niejeden pewnie pomyślał, że można by tu nakręcić niejeden dobry horror.
Co do wystawy odniosłam wrażenie, że prace powtarzają się z tym, co było dawniej. Znalazłam jednak perełki, które wbiły mi się w pamięć, zdjęcia zobaczycie poniżej.
Wrażenia niesamowite, życzę sobie więcej takich przeżyć. Zachęcam Was do korzystania z tego typu "rozrywek". Niedługo coraz więcej miejsc popadnie w zapomnienie, coraz więcej miejsc przestanie istnieć. Dobrze, że są ludzie, którzy choć na chwilę je ożywiają.
Udanej niedzieli.
Żaneta
Jedynym światłem to promienie słoneczne dobiegające z okien. Ciarki przechodziły same.
Trochę koloru...
Jeszcze chwilę temu wszyscy czekali na pąki na drzewach. Pąki zmieniły się w kwiaty i już na moment nie będzie ani jednego. Teraz instagramowy czas na bez, konwalie, herbatę na tarasie... To dla tych, którzy widzą, co się dzieje. tylko czy faktycznie widzą?
PRACA, DOM, DZIECI, PIES.
Zadzwoń tutaj, kup to, uprasuj tamto, spotkaj się z kimś. Tyle na głowie!
Mało kto zwraca na to, że w każdej kolejnej minucie już nie jesteśmy tacy sami. Gdzieś tam komórki już się postarzały, naskórek obumarł, włos spadł z głowy. Biegniemy do przodu nie widząc, jak wszystko się zmienia.
Jedynym zegarem, jaki dobitnie uświadamia nam upływający czas, jest natura. Liście drzew, dzień i następująca po nim noc, chmury ciągle nie takie same. Chwała temu kto to widzi, szczęściarz, kto może być na bieżąco na co dzień.
Od jakiegoś czasu zwracam większą uwagę na to, co się dzieje ze mną i wokół mnie.
Żyjemy w świecie wszędobylskiego Internetu i jesteśmy od niego uzależnieni. Czytamy, przeglądamy, lajkujemy i słuchamy. Mamy dostęp do dosłownie wszystkiego. Wystarczy trafić w odpowiednie słowo w wyszukiwarce i już mamy wyłożone na tacy wszystkie informacje, jakimi jesteśmy zainteresowani. Oglądamy zdjęcia wrzucane tak chętnie i czerpiemy inspirację. Czasami zastanawiamy się, dlaczego to nasze życie nie jest takie inspirujące, dające innym motywacyjnego kopa?
Ano dlatego chociażby, że siedzimy i ruszamy jedynie kciukiem. Wertując kolejne strony, włączając kolejne zdjęcia. Tracimy czas na podziwianie kogoś innego, marząc by trafić gdzieś na internetowe podium , podczas gdy po prostu żyjemy z dnia na dzień. W tej sferze marzeń i ciepłych kapciach. Tracąc kolejne cenne minuty na zrobienie kroku wprzód.
CHCESZ BZU? TO GO ZERWIJ!
To może na lody pójdziemy? Jak w reklamie McDonald's, w końcu dziadek wie najlepiej.
Oczywiście! Idź na lody, zrób zdjęcie, jeśli chcesz podbić w ten sposób świat. Albo zjedz te lody i poczuj, że w końcu zrobiłaś coś dla siebie.
Zrób to zdjęcie, napisz w końcu post. Zaparz herbatę, sięgnij po książkę.
Jutro może Cię już nie być.
Nie tak dawno świat opuściła Maria Czubaszek. Kobieta niesamowicie zdystansowana. Żyjąca całą sobą, bez ociągania się. Ciało zaraz zniknie, zostawiła po sobie wiele. Słowa, pamięć, zdjęcia.
A Ty co zostawisz?
Kapcie?
Dziś Noc Muzeów. Rusz się.
PRACA, DOM, DZIECI, PIES.
Zadzwoń tutaj, kup to, uprasuj tamto, spotkaj się z kimś. Tyle na głowie!
Mało kto zwraca na to, że w każdej kolejnej minucie już nie jesteśmy tacy sami. Gdzieś tam komórki już się postarzały, naskórek obumarł, włos spadł z głowy. Biegniemy do przodu nie widząc, jak wszystko się zmienia.
Jedynym zegarem, jaki dobitnie uświadamia nam upływający czas, jest natura. Liście drzew, dzień i następująca po nim noc, chmury ciągle nie takie same. Chwała temu kto to widzi, szczęściarz, kto może być na bieżąco na co dzień.
Od jakiegoś czasu zwracam większą uwagę na to, co się dzieje ze mną i wokół mnie.
Żyjemy w świecie wszędobylskiego Internetu i jesteśmy od niego uzależnieni. Czytamy, przeglądamy, lajkujemy i słuchamy. Mamy dostęp do dosłownie wszystkiego. Wystarczy trafić w odpowiednie słowo w wyszukiwarce i już mamy wyłożone na tacy wszystkie informacje, jakimi jesteśmy zainteresowani. Oglądamy zdjęcia wrzucane tak chętnie i czerpiemy inspirację. Czasami zastanawiamy się, dlaczego to nasze życie nie jest takie inspirujące, dające innym motywacyjnego kopa?
Ano dlatego chociażby, że siedzimy i ruszamy jedynie kciukiem. Wertując kolejne strony, włączając kolejne zdjęcia. Tracimy czas na podziwianie kogoś innego, marząc by trafić gdzieś na internetowe podium , podczas gdy po prostu żyjemy z dnia na dzień. W tej sferze marzeń i ciepłych kapciach. Tracąc kolejne cenne minuty na zrobienie kroku wprzód.
CHCESZ BZU? TO GO ZERWIJ!
To może na lody pójdziemy? Jak w reklamie McDonald's, w końcu dziadek wie najlepiej.
Oczywiście! Idź na lody, zrób zdjęcie, jeśli chcesz podbić w ten sposób świat. Albo zjedz te lody i poczuj, że w końcu zrobiłaś coś dla siebie.
Zrób to zdjęcie, napisz w końcu post. Zaparz herbatę, sięgnij po książkę.
Jutro może Cię już nie być.
Nie tak dawno świat opuściła Maria Czubaszek. Kobieta niesamowicie zdystansowana. Żyjąca całą sobą, bez ociągania się. Ciało zaraz zniknie, zostawiła po sobie wiele. Słowa, pamięć, zdjęcia.
A Ty co zostawisz?
Kapcie?
Dziś Noc Muzeów. Rusz się.
Żaneta
Chcę lato. Albo nie. Nie chcę lata, chcę ciepło jak teraz, słońce, które grzeje, a nie spala. I coś jeszcze: uciec gdzieś na koniec świata. Chociaż na weekend.
Koniecznie.
AWARIA, CZYLI BRAK MOCY!
Baterie mrugają, potrzebna mi ładowarka w postaci zmiany klimatu. Od dziecka mieszkam na nizinach. Wielkopolska jest piękna, mamy tu lasy, jeziora mniejsze lub większe, pola... Dla mnie jest piękna, jak cała Polska. Jednak to góry przede wszystkim dają mi wytchnienie, na duszy jakoś lżej od samego ich widoku... Jednak blisko nie mam, w samochód wsiąść = ładnych parę godzin podróży, z noclegiem koniecznie.
Góry, morze, jechać, byle daleko stąd! Jednak nie wolno mi wszystkiego rzucić, trzeba sobie poradzić jak duża dziewczynka. Wygenerować czas na wszystko. Bo wszystko ma swoje miejsce.
Przesadziłam z pracą. Najpierw dodatkową opieką nad dziećmi, zasuwałam jak robocik, aż pewnego dnia poczułam, że nie daję radę. Coś ucieka mi między palcami, życie mknie, a ja całymi dniami gdzieś na zarobku. Gdybym jeszcze odłożyła adekwatną sumę i mogła sobie teraz wynagrodzić te dni, ale gdzieżby znowu! Pieniądze uciekły, nawet nie wiem, kiedy.
Zrezygnowałam na rzecz odpoczynku w domu, jednak dziwnym trafem okazało się, że w internetach milion inspiracji do pracy w szkole. Zmieniłam opiekę na ślęczenie i szukanie coraz to nowych ćwiczeń, gier...
Czas na szukanie, kopiowanie, poza tym sprzątanie, gotowanie, robienie co się powinno robić...
Przeczytaliście te wypociny? Te żale srogie?
Jeśli tak, to dobrze, jeśli nie, wróćcie do początku.
Oto właśnie przed Wami krótki poradnik, jak sprawić, by pół roku życia mignęło jak z bicza strzelił, w zamian nie zostawiając nic.
Jest to też świetny przepis na to, jak w pewnym okresie czasu wykończyć się i wypalić, żeby potem pluć sobie w brodę. I zapomnieć, kim się jest. Skoro wiecie już, jak się zarobić po pachy...
CO TRZEBA ZROBIĆ?
Książka, spacer, kawa bądź herbatka, zieleń drzew i spokój. Tylko tyle i aż tyle. Domyślam się, że nie jestem jedyną Polką, która w tym momencie tak narzeka. Nie może być inaczej - pięknie na świecie, kwiaty kwitną, ptaki śpiewają, słońce świeci, czego więcej chcieć. Tak się widzę w głowie, w realnym świecie widzę kompletne przeciwieństwo. Na szczęście pozostało mi jeszcze tyle oleju w głowie, że udało mi się zakasać rękawy do pierwszych dobrych poczynań!
Zostawiłam wszystkie papiery w szkole, materiały dla dzieci mam naszykowane na cały tydzień, lekcje opracowane do końca roku... Proszę! Można? Można!
Biorę książkę w rękę, wyłączam Fb i Insta, wstawiam wodę na herbatę...
Za oknem symfonia ptaków, choć nie mieszkam na wsi, słucham rano. Więcej patrzę na niebo, gdy jest niebieskie, niebiańskie.
Trochę mi tęskno za wycieczkami, ale wiem, że na razie nie. Na razie obowiązki, rozliczenie się z obietnic. A potem niech się wali, niech gadają!
Regeneracja nie jest łatwa, nie jest szybka. Trochę potrwa, ale pierwsze kroki już podjęte.
Wiosną wszystko ożywa, kwitnie bez... Smutno byłoby tak zapaść się w sobie i siedzieć w jakimś niewolniczym kokonie. Jest taki projekt arteterapeutyczny, który teraz mi się przypomniał.
Na świadomość własnego ciała, warsztat teatroterapeutyczny.
Grasz i odkrywasz siebie. Poruszasz struny i dostrzegasz to, co skryte lub zakurzone.
Odkryjmy się na nowo na wiosnę. Po to chociażby, by latem w końcu żyć i mieć co zapamiętać.
Dajmy z siebie wszystko. Jesteś tego warta.;-)
Koniecznie.
AWARIA, CZYLI BRAK MOCY!
Baterie mrugają, potrzebna mi ładowarka w postaci zmiany klimatu. Od dziecka mieszkam na nizinach. Wielkopolska jest piękna, mamy tu lasy, jeziora mniejsze lub większe, pola... Dla mnie jest piękna, jak cała Polska. Jednak to góry przede wszystkim dają mi wytchnienie, na duszy jakoś lżej od samego ich widoku... Jednak blisko nie mam, w samochód wsiąść = ładnych parę godzin podróży, z noclegiem koniecznie.
Góry, morze, jechać, byle daleko stąd! Jednak nie wolno mi wszystkiego rzucić, trzeba sobie poradzić jak duża dziewczynka. Wygenerować czas na wszystko. Bo wszystko ma swoje miejsce.
Przesadziłam z pracą. Najpierw dodatkową opieką nad dziećmi, zasuwałam jak robocik, aż pewnego dnia poczułam, że nie daję radę. Coś ucieka mi między palcami, życie mknie, a ja całymi dniami gdzieś na zarobku. Gdybym jeszcze odłożyła adekwatną sumę i mogła sobie teraz wynagrodzić te dni, ale gdzieżby znowu! Pieniądze uciekły, nawet nie wiem, kiedy.
Zrezygnowałam na rzecz odpoczynku w domu, jednak dziwnym trafem okazało się, że w internetach milion inspiracji do pracy w szkole. Zmieniłam opiekę na ślęczenie i szukanie coraz to nowych ćwiczeń, gier...
Czas na szukanie, kopiowanie, poza tym sprzątanie, gotowanie, robienie co się powinno robić...
Przeczytaliście te wypociny? Te żale srogie?
Jeśli tak, to dobrze, jeśli nie, wróćcie do początku.
Oto właśnie przed Wami krótki poradnik, jak sprawić, by pół roku życia mignęło jak z bicza strzelił, w zamian nie zostawiając nic.
Jest to też świetny przepis na to, jak w pewnym okresie czasu wykończyć się i wypalić, żeby potem pluć sobie w brodę. I zapomnieć, kim się jest. Skoro wiecie już, jak się zarobić po pachy...
CO TRZEBA ZROBIĆ?
Książka, spacer, kawa bądź herbatka, zieleń drzew i spokój. Tylko tyle i aż tyle. Domyślam się, że nie jestem jedyną Polką, która w tym momencie tak narzeka. Nie może być inaczej - pięknie na świecie, kwiaty kwitną, ptaki śpiewają, słońce świeci, czego więcej chcieć. Tak się widzę w głowie, w realnym świecie widzę kompletne przeciwieństwo. Na szczęście pozostało mi jeszcze tyle oleju w głowie, że udało mi się zakasać rękawy do pierwszych dobrych poczynań!
Zostawiłam wszystkie papiery w szkole, materiały dla dzieci mam naszykowane na cały tydzień, lekcje opracowane do końca roku... Proszę! Można? Można!
Biorę książkę w rękę, wyłączam Fb i Insta, wstawiam wodę na herbatę...
Za oknem symfonia ptaków, choć nie mieszkam na wsi, słucham rano. Więcej patrzę na niebo, gdy jest niebieskie, niebiańskie.
Trochę mi tęskno za wycieczkami, ale wiem, że na razie nie. Na razie obowiązki, rozliczenie się z obietnic. A potem niech się wali, niech gadają!
Regeneracja nie jest łatwa, nie jest szybka. Trochę potrwa, ale pierwsze kroki już podjęte.
Wiosną wszystko ożywa, kwitnie bez... Smutno byłoby tak zapaść się w sobie i siedzieć w jakimś niewolniczym kokonie. Jest taki projekt arteterapeutyczny, który teraz mi się przypomniał.
Na świadomość własnego ciała, warsztat teatroterapeutyczny.
Grasz i odkrywasz siebie. Poruszasz struny i dostrzegasz to, co skryte lub zakurzone.
Odkryjmy się na nowo na wiosnę. Po to chociażby, by latem w końcu żyć i mieć co zapamiętać.
"słucham słowa,
słucham i powtarzam słowa,
nie szukam odpowiedzi,
chcę być tą, którą nigdy nie byłam,
chcę być wypełnioną własnymi punktami widzenia"
-A. Stefańska, S. Majcher
"Kobiety idące do studni"
Dajmy z siebie wszystko. Jesteś tego warta.;-)
Od dziecka miałam co do siebie wiele wymagań. Jako najstarsza z czwórki potomstwa zostałam obsypana oczekiwaniami do spełniania, choć nie mówiło się o tym głośno. Przeszły one na mnie, weszły uchem i wyszły paznokciem u stopy. I tak siedzą od małego.
Pamiętam pierwszą jedynkę, jaką dostałam z kartkówki. Matma, mnożenie... Znienawidziłam. To była czwarta klasa i nie miałam pojęcia, czym są kartkówki. Nie był to sprawdzian, więc machnęłam ręką, a później wyszło jak wyszło. Jedynka, krzyk mamy, zakaz telewizji i wina, że jestem kiepska.
Kiepska albo raczej: gorsza.
Zawsze tak to odbierałam. Nie pamiętam, bym czuła się doceniania za błachostki i za to, że zrobiłam jak umiałam. W pamiętniku też tym ani słowa (a pierwszy założyłam w II klasie szkoły podstawowej). Tak czy owak, uczyłam się mimowolnie szukać między wierszami, obserwować mimikę innych, odgadywać co sobie myślą... i niestety porównywałam się do "ideału", w jakim inni mogliby mnie widzieć. Chciałam podpasować się, wywrzeć dobre wrażenie i zrobić wiele, by zaspokoić czyjeś oczekiwania.
Smutne, acz prawdziwe.
I nikt mi nie wmówi, że nie miał kiedyś podobnie...
Ciągnęło się to za mną długo długo... Aż nie dostałam największego z możliwych kopa w tyłek.
W pewnym momencie okazałam się tak wypłowiała z siebie, tak bardzo bezosobowa... Skrajnie szara, jak kameleon zmieniająca barwy w kolory każdej napotkanej twarzy. I koniec, nastoletnia miłość życia przeszła mi koło nosa, oczywiście nie wiadomo dlaczego..?
Pół roku załamania i płakania nad sobą, a później ciężka harówa, by się podnieść. I koniecznie! Nauczyć się zaprzestania myślenia o tym, co myślą o mnie inni!
Czy się udało, czy nie... Trudno stwierdzić. Oceny ludzi, których lubię zawsze odbijają się jakimś echem w środku mnie. Zazwyczaj ulatują. Niektóre jednak czas jakiś trwają we mnie. Z tą różnica, że nie próbuję już być dla nikogo idealna, wpisana w jego oczekiwania.
Napisałam to. Lepiej mi jakoś kiedy pomyślę o sobie kiedyś i dziś.
Robię to rzadko, bo wolę płynąć. Nie umiem jeszcze żyć absolutnie w tu i teraz, ale też nie wybiegam zbytnio w przyszłość, przeszłość wspominam jedynie, już nie przeżywam.
Staramy się być ideałami. Wpatrujemy się w coraz to nowe twarze, czytamy blogi, lajkujemy zdjęcia, słuchamy, oglądamy... Często zastanawiamy się "Ile mi do niej brakuje? A ile do niego?". Szkoda, że nikt od dziecka nie uczył nas myśleć "Ile jej lub jego brakuje do mnie?".
Szkoda, że nikt nie uczył nas pewności siebie oraz chęci do poznawania swojego ja.
Dobra myśl na pierwszy krok w stronę słońca: wsadź pod miotłę oczekiwania innych. Pochowaj je po kątach, wyrzuć za okno, spłucz w sedesie. Zrób co chcesz, tylko odpuść sobie.
Tak sobie mów, i ja sobie też tak mówię.
Pamiętam pierwszą jedynkę, jaką dostałam z kartkówki. Matma, mnożenie... Znienawidziłam. To była czwarta klasa i nie miałam pojęcia, czym są kartkówki. Nie był to sprawdzian, więc machnęłam ręką, a później wyszło jak wyszło. Jedynka, krzyk mamy, zakaz telewizji i wina, że jestem kiepska.
Kiepska albo raczej: gorsza.
Zawsze tak to odbierałam. Nie pamiętam, bym czuła się doceniania za błachostki i za to, że zrobiłam jak umiałam. W pamiętniku też tym ani słowa (a pierwszy założyłam w II klasie szkoły podstawowej). Tak czy owak, uczyłam się mimowolnie szukać między wierszami, obserwować mimikę innych, odgadywać co sobie myślą... i niestety porównywałam się do "ideału", w jakim inni mogliby mnie widzieć. Chciałam podpasować się, wywrzeć dobre wrażenie i zrobić wiele, by zaspokoić czyjeś oczekiwania.
Smutne, acz prawdziwe.
I nikt mi nie wmówi, że nie miał kiedyś podobnie...
Ciągnęło się to za mną długo długo... Aż nie dostałam największego z możliwych kopa w tyłek.
W pewnym momencie okazałam się tak wypłowiała z siebie, tak bardzo bezosobowa... Skrajnie szara, jak kameleon zmieniająca barwy w kolory każdej napotkanej twarzy. I koniec, nastoletnia miłość życia przeszła mi koło nosa, oczywiście nie wiadomo dlaczego..?
Pół roku załamania i płakania nad sobą, a później ciężka harówa, by się podnieść. I koniecznie! Nauczyć się zaprzestania myślenia o tym, co myślą o mnie inni!
Czy się udało, czy nie... Trudno stwierdzić. Oceny ludzi, których lubię zawsze odbijają się jakimś echem w środku mnie. Zazwyczaj ulatują. Niektóre jednak czas jakiś trwają we mnie. Z tą różnica, że nie próbuję już być dla nikogo idealna, wpisana w jego oczekiwania.
Napisałam to. Lepiej mi jakoś kiedy pomyślę o sobie kiedyś i dziś.
Robię to rzadko, bo wolę płynąć. Nie umiem jeszcze żyć absolutnie w tu i teraz, ale też nie wybiegam zbytnio w przyszłość, przeszłość wspominam jedynie, już nie przeżywam.
Staramy się być ideałami. Wpatrujemy się w coraz to nowe twarze, czytamy blogi, lajkujemy zdjęcia, słuchamy, oglądamy... Często zastanawiamy się "Ile mi do niej brakuje? A ile do niego?". Szkoda, że nikt od dziecka nie uczył nas myśleć "Ile jej lub jego brakuje do mnie?".
Szkoda, że nikt nie uczył nas pewności siebie oraz chęci do poznawania swojego ja.
Dobra myśl na pierwszy krok w stronę słońca: wsadź pod miotłę oczekiwania innych. Pochowaj je po kątach, wyrzuć za okno, spłucz w sedesie. Zrób co chcesz, tylko odpuść sobie.
Tak sobie mów, i ja sobie też tak mówię.
Jest taka pewna prawda, która zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Zazwyczaj skryta i milcząca, wychodzi z ukrycia w momencie, kiedy zupełnie się jej nie spodziewamy. Tą prawdą jest fakt, że ludzie rozczarowują.
Na swojej drodze nie sposób nie spotkać ludzi, z którymi mniej lub więcej mamy styczności. Lubimy ich, tolerujemy, kochamy lub nienawidzimy. W spotkaniach z innymi ludźmi budzą się w nas emocje, o jakie czasami siebie nie podejrzewamy, które chcemy wywołać albo zagłuszyć. I wszystkie z nich staramy się przeżyć w najmniej krzywdzący nas sposób. Tylko czasem się nie daje...
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz poczułam rozczarowanie. Będąc dzieckiem zawsze stałam gdzieś z boku, nieśmiała i wycofana. Zwykle nie chciałam się wychylać, chyba trochę bałam się reakcji innych. Obawiałam się tego, co mogą powiedzieć. Nie mi. Tego, co powiedzą sobie gdzieś za plecami przy chórze tłumionego chichotu. Z ustami zakrytymi rękoma i rozbawionym wzrokiem wbitym prosto we mnie.
Od zawsze byłam też wobec siebie bardzo krytyczna, toteż nietrudno było mi znieść krytykę innych. Nawet, jeśli najpierw wywoływała u mnie płacz, obcięcie skrzydeł i lekkie załamanie, to jednak jakoś przeze mnie przechodziła bez większych strat. Problemem dla mnie była wtedy myśl, że ktoś gdzieś między sobą, półsłówkami... może obdzierać mnie z twarzy, nie dając możliwości obrony.
Od tamtego czasu moja samoocena znacząco wzrosła, a ja nie boję się już wychodzić poza szereg. Jednak dziś poczułam się jak ta mała dziewczynka ze spiętymi włosami, schowana gdzieś w ścianę na korytarzu, nie patrząca w oczy, by nie zobaczyć w nich śmiechu i drwiny.
Człowiek nie jest doskonały, nawet jeśli takim się wydaje. Sytuacje czynią go takim, jakim pewnie czasami sam nie spodziewa się być. I tak z kogoś, kto może starać się o stopień bycia dla innym autorytetem, można stać się zwykłym szarakiem, do tego złośliwym i wrednym. Na wzór zupełnie się nie nadającym. Zdarzają się przypadki, że czasem cicha woda brzegi wyrwie i wtedy ktoś zupełnie anonimowy i popychany zaskakuje wszystkich stając się chodzącą cnotą. Szkoda, że znam raczej osoby pierwszego pokroju...
Udowodniono mi dzisiaj, że czasami nie ma co liczyć na granice w dogryzaniu i pluciu jadem. Głupie śmieszki i wymowne spojrzenia tak bardzo kobiece... Solidarność plemników nie istnieje. Nie ma na świecie niczego groźniejszego i bardziej wrednego niż kobieta, której kiedyś mocno nadepnięto na odcisk. Wystarczy, że poczuje taka rządzę zemsty i przypalenia kogoś żywym ogniem. Nawet jeśli sprawa nie jest wyjaśniona i zemsta zupełnie jest nie na miejscu, bo wystarczyłaby chwila wyjaśnienia...
Zdarza się, że czasami możemy się domyślać u kogo w głębi duszy siedzi taka dwulicowa menda. Wtedy sprawa jest prosta: patrzysz na nią i nawet, jeśli już się zdarzy cyrk, to w sumie Cię to nie dziwi. Wyglądała na taką. Gorzej, jeśli w taki szmirowaty sposób postępuje osoba, co do których żywiliśmy choćby krztę nadziei na jej nienaganne oblicze. Wtedy budzi się rozczarowanie, zdumienie, zaskoczenia, czasem złość lub przykrość, szczególnie jeśli ten czarny blask bije po naszych oczach i nas docelowo. I co z tym zrobić?
Dzisiejszego dnia ręce mi opadły widząc akcje, mogłoby się zdawać, wartościowych ludzi. Wiele już rzeczy wiem i wiele umiem nazwać. Nie wszystko jestem w stanie przewidzieć i z tą nauką położę dziś głowę na poduszce.
Oby jak najmniej takich uczuć tej wiosny. Sobie i Wam.
Na swojej drodze nie sposób nie spotkać ludzi, z którymi mniej lub więcej mamy styczności. Lubimy ich, tolerujemy, kochamy lub nienawidzimy. W spotkaniach z innymi ludźmi budzą się w nas emocje, o jakie czasami siebie nie podejrzewamy, które chcemy wywołać albo zagłuszyć. I wszystkie z nich staramy się przeżyć w najmniej krzywdzący nas sposób. Tylko czasem się nie daje...
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz poczułam rozczarowanie. Będąc dzieckiem zawsze stałam gdzieś z boku, nieśmiała i wycofana. Zwykle nie chciałam się wychylać, chyba trochę bałam się reakcji innych. Obawiałam się tego, co mogą powiedzieć. Nie mi. Tego, co powiedzą sobie gdzieś za plecami przy chórze tłumionego chichotu. Z ustami zakrytymi rękoma i rozbawionym wzrokiem wbitym prosto we mnie.
Od zawsze byłam też wobec siebie bardzo krytyczna, toteż nietrudno było mi znieść krytykę innych. Nawet, jeśli najpierw wywoływała u mnie płacz, obcięcie skrzydeł i lekkie załamanie, to jednak jakoś przeze mnie przechodziła bez większych strat. Problemem dla mnie była wtedy myśl, że ktoś gdzieś między sobą, półsłówkami... może obdzierać mnie z twarzy, nie dając możliwości obrony.
Od tamtego czasu moja samoocena znacząco wzrosła, a ja nie boję się już wychodzić poza szereg. Jednak dziś poczułam się jak ta mała dziewczynka ze spiętymi włosami, schowana gdzieś w ścianę na korytarzu, nie patrząca w oczy, by nie zobaczyć w nich śmiechu i drwiny.
Człowiek nie jest doskonały, nawet jeśli takim się wydaje. Sytuacje czynią go takim, jakim pewnie czasami sam nie spodziewa się być. I tak z kogoś, kto może starać się o stopień bycia dla innym autorytetem, można stać się zwykłym szarakiem, do tego złośliwym i wrednym. Na wzór zupełnie się nie nadającym. Zdarzają się przypadki, że czasem cicha woda brzegi wyrwie i wtedy ktoś zupełnie anonimowy i popychany zaskakuje wszystkich stając się chodzącą cnotą. Szkoda, że znam raczej osoby pierwszego pokroju...
Udowodniono mi dzisiaj, że czasami nie ma co liczyć na granice w dogryzaniu i pluciu jadem. Głupie śmieszki i wymowne spojrzenia tak bardzo kobiece... Solidarność plemników nie istnieje. Nie ma na świecie niczego groźniejszego i bardziej wrednego niż kobieta, której kiedyś mocno nadepnięto na odcisk. Wystarczy, że poczuje taka rządzę zemsty i przypalenia kogoś żywym ogniem. Nawet jeśli sprawa nie jest wyjaśniona i zemsta zupełnie jest nie na miejscu, bo wystarczyłaby chwila wyjaśnienia...
Zdarza się, że czasami możemy się domyślać u kogo w głębi duszy siedzi taka dwulicowa menda. Wtedy sprawa jest prosta: patrzysz na nią i nawet, jeśli już się zdarzy cyrk, to w sumie Cię to nie dziwi. Wyglądała na taką. Gorzej, jeśli w taki szmirowaty sposób postępuje osoba, co do których żywiliśmy choćby krztę nadziei na jej nienaganne oblicze. Wtedy budzi się rozczarowanie, zdumienie, zaskoczenia, czasem złość lub przykrość, szczególnie jeśli ten czarny blask bije po naszych oczach i nas docelowo. I co z tym zrobić?
Dzisiejszego dnia ręce mi opadły widząc akcje, mogłoby się zdawać, wartościowych ludzi. Wiele już rzeczy wiem i wiele umiem nazwać. Nie wszystko jestem w stanie przewidzieć i z tą nauką położę dziś głowę na poduszce.
Oby jak najmniej takich uczuć tej wiosny. Sobie i Wam.
Śnieg wreszcie się stopił. Spadał nam na głowy, gdy szliśmy blisko budynku. Spadał i nie myślał, że komuś krzywdę może zrobić. Niebo szare, nieprzepuszczalne i aż skłania do ściągania nad głowę ciemnych chmur zakrywających choćby znikomy cień pogody na twarzy. Narzekać się chce.
Czekam już z sercem na ramieniu na słońce i ciepło takie, żeby zrzucić pluszowe kurtki.
Energii trochę mniej, coś dusi w piersi, a wstawać dalej się nie chce.
I to byłoby na tyle w kwestii narzekania!
Dzień Kobiet za mną, spędziłam go drzemiąc, jedząc czekoladowy torcik i oglądając film. Bardzo damski, Arturowy był aż zniesmaczony ;-)
Pytał mnie dziś, co myślę o PIS i PO, kto ma rację według mnie? Pytam się: jaką rację, w czym? Jestem zupełnie apolityczna, nie mam większego pojęcia co politycy mówią, robią... Chyba że jest coś zupełnie nonsensownego lub zabawnego. Aż tak z daleka od wiadomości nie stręczę, poza tym przeglądam codziennie Facebooka - wystarczy.
Politycy mają to do siebie, że zmieniają swoje zdanie jak tylko zawieje im chorągiewka. Raz jedno, później drugie, robią to, czego kiedyś się wyrzekali i odwrotnie. Ludzie tak mają. Wszyscy, bez wyjątku, a w każdym razie spora większość. Nic się nie zrobi, trzeba to znieść.
Na nic zdają się narzekania, walki na słowa (czasem i na czyny) z gadaniem ludzkim, wymądrzaniem się, niesłusznym ocenianiem i krytykowaniem wszystkiego wkoło. Ludzie mówią co chcą i robią to tak, by wyjść z twarzą. Coby nikt sobie o nich nie pomyślał, że są imbecylami, kretynkami, półmózgami i ośmieszają się samą swoją bytnością.
Z okazji wczorajszego dnia życzę sobie i wszystkim Wam, wokół, ignorancji wszelkiej na słowa, na które nie mamy wpływu. Niech sobie są. Zapewne z biegiem czasu zginą gdzieś w locie, a my będziemy zdrowsi o parę nerwów mniej. Do tego też życzę sobie przetrwania, bo przedwiośnie i ciągłe zmiany pogodowe nie wpływają dobrze na moje baterie. Ręce sięgają kostek, a nogi coś powłóczą, więc zapijam się sokiem z brzozy i czekam poprawy. Na to mam wpływ i tego się trzymam. Ludzkie gadanie puszczam mimo uszu.
P.S. Podobały mi się niedawne "bulwersujące" słowa Maćka Stuhra. Śmiesznie powiedział.
Czekam już z sercem na ramieniu na słońce i ciepło takie, żeby zrzucić pluszowe kurtki.
Energii trochę mniej, coś dusi w piersi, a wstawać dalej się nie chce.
I to byłoby na tyle w kwestii narzekania!
Dzień Kobiet za mną, spędziłam go drzemiąc, jedząc czekoladowy torcik i oglądając film. Bardzo damski, Arturowy był aż zniesmaczony ;-)
Pytał mnie dziś, co myślę o PIS i PO, kto ma rację według mnie? Pytam się: jaką rację, w czym? Jestem zupełnie apolityczna, nie mam większego pojęcia co politycy mówią, robią... Chyba że jest coś zupełnie nonsensownego lub zabawnego. Aż tak z daleka od wiadomości nie stręczę, poza tym przeglądam codziennie Facebooka - wystarczy.
Politycy mają to do siebie, że zmieniają swoje zdanie jak tylko zawieje im chorągiewka. Raz jedno, później drugie, robią to, czego kiedyś się wyrzekali i odwrotnie. Ludzie tak mają. Wszyscy, bez wyjątku, a w każdym razie spora większość. Nic się nie zrobi, trzeba to znieść.
Na nic zdają się narzekania, walki na słowa (czasem i na czyny) z gadaniem ludzkim, wymądrzaniem się, niesłusznym ocenianiem i krytykowaniem wszystkiego wkoło. Ludzie mówią co chcą i robią to tak, by wyjść z twarzą. Coby nikt sobie o nich nie pomyślał, że są imbecylami, kretynkami, półmózgami i ośmieszają się samą swoją bytnością.
Z okazji wczorajszego dnia życzę sobie i wszystkim Wam, wokół, ignorancji wszelkiej na słowa, na które nie mamy wpływu. Niech sobie są. Zapewne z biegiem czasu zginą gdzieś w locie, a my będziemy zdrowsi o parę nerwów mniej. Do tego też życzę sobie przetrwania, bo przedwiośnie i ciągłe zmiany pogodowe nie wpływają dobrze na moje baterie. Ręce sięgają kostek, a nogi coś powłóczą, więc zapijam się sokiem z brzozy i czekam poprawy. Na to mam wpływ i tego się trzymam. Ludzkie gadanie puszczam mimo uszu.
P.S. Podobały mi się niedawne "bulwersujące" słowa Maćka Stuhra. Śmiesznie powiedział.
Bycie nauczycielem na jedną wielką wadę. Dokumentacja. Przede mną zakończenie pierwszego nauki w tym roku szkolnym, podsumowanie semestru. Oceny wystawione, ale podsumowanie, czy wszystko udało się wykonać jak należy... Eh...
Wiem wiem, na pewno z Twojej perspektywy praca nauczyciela to pikuś - kilka godzin dziennie, na przygotowanych już scenariuszach i książkach, wolne ferie, wakacje i właściwie lekka, łatwa praca.
Otóż co to to nie!
Dodajmy do tego stres związany trzymaniem nerwów na wodzy, gdy dzieci Cię nie szanują, nie rozumieją, nie słuchają, nie chcą i nie nie nie. Czytelniku, dodaj do tego masę pomocy dydaktycznych, jakie musisz (ok, powinieneś) mieć lub stworzyć, by lekcje nie były suchą papką i wydawaniem poleceń. Dodaj do tego rozchwytywanie na korytarzu przez rodziców, którzy zawsze mają coś do powiedzenia/zapytania/pochwalenia/wyzwania i tak dalej... Dodaj do tego wymagającą dyrekcję, która chce wszystkiego: świetnych wyników w nauce, dzieci aniołów, zadowolonych rodziców, klasy ze snów, świetnych imprez i tak dalej... I przede wszystkim: dodaj do tego dokumentację, jaką musisz tworzyć: scenariusze (jeśli nie jesteś na tyle spontanicznym i elastycznym, by działać "z marszu"), karty pracy, sprawdzanie zeszytów/sprawdzianów/kartkówek, szukanie nowych rozwiązań na uatrakcyjnienie zajęć, opinie, oceny opisowe, sprawozdania z całego roku, korespondencję z rodzicami...
A teraz skreśl to wszystko z głowy i pomyśl sobie, że nic z tych rzeczy mi nie doskwiera. W każdym razie nie jakoś wybitnie.
Ha!
Czuję to. Lubię to robić. Nie wyobrażam sobie siebie w jakiejkolwiek innej pracy. Jeśli kiedykolwiek trafię do innej pracy, innego miejsca, będzie to zapewne przymus. Uwielbiam pracę w szkole, nie są dla mnie problemem nawet dyżury w czasie ferii, ani 7 godzin dziennie do wypracowania - szkoła prywatna. Co mi tam! Lubię tam być.
Jedyne, co mi doskwiera w tym momencie to... elektroniczny dziennik o_O.
Rzecz, która właściwie powinna maksymalnym ułatwieniem, w tym momencie spędza mi sen z powiem. Z tego, co wiem, nie tylko mi.
Niezaprzeczalną wadą dziennika elektronicznego jest niemożność trzymania go w rękach i kartkowania. Należy wszystko otwierać w jednej karcie, bez możliwości porównywania dwóch stron, dostaje się oczopląsu. Ślęczę dzień cały nad ekranem, przeglądam dzień za dniem, godziny mi się nie zgadzają, a termin zamknięcia na amen dziennika i zarchiwizowania go, jest na wyciągnięcie ręki.
Bosko.
Ale ja nie o tym!
Trafiłam dziś na wpis o Tu i teraz. Lubię, ba! Uwielbiam tematy o Tu i Teraz! Jesteś, czy Cię nie ma? Dryfujesz gdzieś na wodzie, czy może już dobijasz dna? A może jednak chwytasz fale?
Czytało się fajnie, zmysły wyszczególnione, napisane tak, by chwilę podumać i zastanowić nad tym, co tutaj, co teraz. Pomyślałam: a może ja? Chyba nigdy nie podejmowałam się uzupełniania rzuconych przez kogoś myśli, kończenia ich.
No to do dzieła!
SŁUCHAM...
tego, co nieaktualne. Jakiś starych płyt, które dawno temu zdobyłam. Stare, ale jare.
Słucham ludzi wokół mnie. Plotek, zwierzeń rzucanych gdzieś niby od niechcenia, historii z tego lub innego świata. Filtruję wszystko i staram się zostawiać w pamięci te lepsze formy. Gorsze obracam w dobry żart i pękam ze śmiechu.
CZUJĘ SIĘ...
schizofrenicznie. Wiem, że moje ciało jest już trochę zmęczone, potrzebuje dużej dawki snu bez budzenia się po kilku godzinach. Z drugiej strony chcę zrobić tak wiele rzeczy, że szkoda mi czasu na byczenie się w wyrku. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie czuję żadnego przymusu - robię to wszystko: sprzątam, gotuję, uczę, pracuję, odpoczywam, bo lubię i bardzo, bardzo chcę.
Dobrze mi z tym. Jestem potrzebna. Samej sobie, a to już napawa radością samą w sobie. :-)
CHCIAŁABYM...
trochę wydłużyć dobę. Pracuję poza domem bardzo dużo: szkoła, korepetycje, opieka nad dziećmi... Wracam do domu bardzo późno i zawsze brakuje mi na coś czasu, i muszę z czegoś danego dnia zrezygnować: książka, buszowanie w internecie, blogowanie, muzyka, film, sprzątanie. Zawsze wybieram coś, nigdy mi wszystkiego dość!
POTRZEBUJĘ...
znaleźć czas na sport. Dla spokoju ducha przydałoby chociaż kilkanaście minut dziennie. Na razie pozostają mi spacery z psem.
Potrzebuję też dobrej książki. Takiej, która mną zawładnie i będę ją czytać po północy nie zasypiając. Stałam się bardzo wybredna co do literatury i szybko mnie coś zniechęca. Chciałabym z tym skończyć i po prostu cieszyć się czytaniem.
MYŚLĘ...
o tym, co jeszcze przede mną. Na ten rok planujemy zmiany: ślub, podróż dla złapania oddechu, staż, egzamin z angielskiego... Myślę o tym, jak to będzie, jak zachowam się, kiedy to wszystko już nadejdzie. Działam teraz, żyję i pracuję tutaj, ale mam na uwadze wszystkie moje plany i ciche marzenia, o których pamiętam. A nuż, przy okazji się spełnią. Muszę o nich pamiętać, by przypadkiem ich nie przegapić.
CIESZĘ SIĘ...
etapem, w którym się znajduję. Mam Jego, psa, dach nad głową, pracę, zdrowie... Ludzie, na których mogę liczyć. Mam tak wiele, niczego mi nie brakuje. Do tego wszystko zmierza w dobrym kierunku. Ktoś lub coś, bardzo mi sprzyja i sprawia, że stoję teraz pod szczęśliwą gwiazdą.
W moim życiu pojawiają problemy, oczywiście. Są jednak drobne, właściwie mało znaczące. Biorąc pod uwagę moje poprzednie lata - dobra passa mnie trzyma, mam nadzieję, że z całych sił.
Cieszę się, widząc, jak wszystko zmierza ku lepszemu.
UCZĘ SIĘ...
coraz więcej! Nawet będąc na studiach nie brałam na siebie tyle, co teraz! Mnogość rzeczy, jakimi się teraz zajmuję sprawia, że właściwie ciągle jestem na obrotach. Staram się jak najwięcej wyciągnąć z tych wszystkich doświadczeń, na jakie trafiam. Słucham tego, co mądre i próbuję zapamiętać. Czerpać tyle, ile się da, to jest moja szansa!
CZYTAM...
mało, dużo mniej, niżbym chciała. Jednak staram się, by każdego dnia przeczytać choć stronę, artykuł, dobre komentarze... Pamiętam, jak jeszcze w II klasie szkoły podstawowej myliłam literę m z literą n i jakoś późno udało mi się czytać wyrazy w sposób płynny i zrozumiały dla mnie. Jednak dałam radę, muszę teraz pamiętać, by się nie oduczyć! ;-)
UŻYWAM...
telefonu w dużych ilościach. Ograniczam, jednak mogłoby być jeszcze mniej tych minut w całym podsumowaniu dnia... Help!
CZEKAM NA...
Ferie zimowe! Na szczęście czeka mnie prawie tydzień wolnego, później dyżur. Planuję już, odkładam, co wtedy zrobię! Od rana samego do czasu powrotu Artura z pracy - czas tylko dla mnie! Nie biorąc pod uwagę wychodków z psem, by przypadkiem pęcherz mu nie pękł ;-)
Czekam, bo wiem, że nadrobię. Choć trochę nadrobię czegoś, czego teraz trochę mi brakuje.
Tak mówię, ale pewnie wyjdzie jak zwykle.
Zrobię, co mi się przytrafi ;-)
Buziaki, tyle!
Ż.