Czy z wieśniary zrobi się mieszczankę?

By Żaneta Gy. - 17:23

Wychowałam się na wsi. Na ulicy, na której znajdowało się dziewięć domów, a zewsząd otaczały nas pola zbóż. Odludzie, cisza i spokój. Takie życie w końcu zaczęło wydawać mi się okrutnie nudne i zaczęłam marzyć o meldunku w mieście. Jak jest teraz?


MŁODZIEŻ CHCE ROZRYWKI

Dopóki nie udało mi się zdać egzaminu i wyrobić prawa jazdy, byłam uziemiona. Wypady do pobliskiego miasta umożliwiał mi jedynie pociąg i rzadko, ale jednak, autobus. W czasach liceum spotykałyśmy się z przyjaciółkami na pizzy, lodach, chodziłyśmy do pubów i wracałyśmy do domów o 22. Wtedy właśnie odjeżdżały ostatnie autobusy. Domyślacie się, jaki to był ból? Siedziałyśmy w zazwyczaj pustym pubie, a kiedy ludzie zaczynali napływać, my musiałyśmy się ewakuować. Cały dzień planowania, co na siebie założymy, by zrobić szał, gdyby nasza Miłość się pojawiła, szły na marne. Zazwyczaj Miłość przychodziła, kiedy my tłukłyśmy się autobusami po smutnych i szarych drogach do domu. Już nawet Kopciuszek dłużej balował, bo aż do północy.

Oczywiście w miarę wzrostu metryczki, a także pokonywania własnej nieśmiałości wobec płci przeciwnej, udawało nam się czasem znaleźć driverów, którzy zgadzali się odwieźć nas do domów o przyzwoitej godzinie dnia drugiego. Czyli już po północy, ale jeszcze przed świtem, by nie zasłużyć na całowanie klamki w domu (choć i to się zdarzało). W końcu czułyśmy, czym jest życie towarzyskie.

Dopóki nie wróciłyśmy na wieś. Siedząc w domu, patrząc na te zboża z każdej strony, słuchając ciszy, a przy tym będąc dziewczyną żądną wrażeń, chciało się z tej wsi wiać. Doświadczyć tego życia, które było codziennością dla każdego mieszczucha, a dla nas tylko okazjonalnym wyjazdem.


Studia otworzyły nam drogę. Chociaż nie na tyle, na ile osobiście się spodziewałam ;)
Przyjaciółki wybrały szaleńczy Poznań, miasto doznań i wiecznej imprezy. Ja trafiłam do Kalisza, z którego młodzi ludzie uciekali, a imprezowni było w tych czasach tyle, co kot napłakał.
Używanie sobie i imprezowanie zazwyczaj kończyłyśmy i zaczynałyśmy w akademiku. Nie dlatego, że robiłyśmy sobie beforek (picie przed), a później udawało nam się wrócić do pokojów. Po prostu nigdzie nie wychodziłyśmy. Kaliskie imprezy przypominały raczej stypy, a my zawsze oszczędzałyśmy kasę. Ot, takie zabawy. Oczywiście, były ekipy szaleńcze, bawiące się na całego, ale ja do nich nie należałam. Odbębniałam kaliski marazm w wekeendy spędzane w domu - albo raczej z odnowionymi wiejskimi znajomościami na imprezach w okolicy.

ZAMIESZKAŁAM W MIEŚCIE

Trzy lata w akademiku na studiach dziennych w mieście, a później rok zaocznej magisterki w domu rodzinnym i miałam wsi dość, jak jeszcze nigdy. Wszędzie daleko, sklepu pod nosem brak, chcesz załatwić coś więcej, kupić sobie coś - musisz jechać do miasta. A po trzech latach człowiek się przyzwyczaja... Po roku w domu wróciłam do miasta, zamieszkałam z Przyszłym Mężem (oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiedziałam).
Okazało się jednak, że moje znajome z akademika wróciły do siebie, a jego znajomi gdzieś się porozchodzili, kiedy Artur siedział w Anglii przez kilka lat. Życie.

Na brak rozrywki jednak nie narzekałam, bo ci, których z czasem sympatię zyskaliśmy, nie dawali się nudzić. Spotkania co weekend, letnie grille, domówki... Imprezy raczej nie. Why? Średnia wieku trochę krępująca: z jednej strony dziewczyny w wieku mojej najmłodszej siostry, a z drugiej panowie szukający ostatniej deski ratującej przed starokawalerstwem. Poza tym zaczęło się życie na własny rachunek. 
Płacenie rachunków, robienie obiadów za własne pieniążki, a tu jakaś zachcianka, a tu na wakacje by się pojechało... Umówmy się. Żeby imprezować i bywać, trzeba mieć kupę hajsu. Poza tym będąc z Arturem wiedziałam, ile kosztuje każdy drink i ile nam to ujmuje z puli do życia, jaka zostawała w portfelu na dany miesiąc.

Codzienne życie także podliczone. Zakupy robione najczęściej w supermarketach, "bo promocje i wszystko jest na jednym miejscu". Pozorna oszczędność, bo podczas spaceru między półkami świecą się lampki, których być nie powinno. "A to się przyda, a tego brakuje w domu, a to ma super cenę i grzechem byłoby nie kupić". Po dwóch latach zaczęłam stawiać na zakupy w osiedlowym sklepiku, by kupować mniej. Udawało się to, bo głupio mi się zastanawiać, co jeszcze by w łapę złapać i kupić, kiedy pani za kasą czeka na decyzję, a ludzi w kolejce za mną coraz więcej.

Pomieszkałam jeszcze kilka lat i teraz widzę, jak frustrujące są ceny truskawek, które u gospodarza dostałabym za pół ceny, bo się znamy i nie będzie ze mnie zdzierał. Ceny rabarbaru, który mogłabym posadzić w ogródku i mieć za darmoszkę, ale tutaj za dużo spalin. Nawet mięta w doniczce nie chce rosnąć. Choć rodzice Artura, u których mieszkamy, mają duży ogród, nie jest wsiowo. 


Z rana nie wyjdę w gaciach i rozciągniętym t-shircie sprawdzić, czy ciepło, bo wkoło domu bloki i tysiące par oczu przechodzących obok.
Zrobi się grilla, którego trzeba skończyć po 22 lub ściszyć radio i tylko dumać nad kiełbasianym dymem, bo w innym przypadku może za furtką pojawić się czapa policjanta. Bo głośno i śmierdzi kiełbą.
Do tego nikt Ci nie powie "dzień dobry", nikogo nie znasz, nikt się nie uśmiechnie. Nawet pani w sklepie, do którego chodzisz codziennie, nie potrafi zdobyć się na wygięcie warg do góry i nie reaguje na miłe zaczepki o pogodzie. Wszystko anonimowe, poobrażane na świat.

Umówmy się: nawet jeśli obgadują Cię na wsi, to wiesz o tym, bo prędzej czy później, plotka pojawi się wcześniej czy później u progu Twoich drzwi. W mieście choć jest małe prawdopodobieństwo, że się dowiesz, co inni o Tobie mówią, to i tak powtarzasz sobie: "Co ludzie pomyślą". Pozoranctwo, bo wszyscy tak robią. Bo czujesz te oczy sąsiadów na sobie albo w drugą stronę: nie przejmujesz się wcale, puszczasz hamulce, w końcu nikt Cię nie zna, a później budzisz się z moralnym kacem i wyrzutami sumienia.

Owszem, w mieście wszędzie blisko. Tylko co z tego, skoro nawet do parku musisz dojechać autem. Albo wyjeżdżasz za granice zabudowań, by choć przez chwilę pooddychać powietrzem bez spalin lub nie spotkać znajomych na drodze. Szukasz tej ciszy i spokoju, którą gardziłeś mieszkając na wsi. Robisz zakupy i nawet jeśli to jedna reklamówka, to nie chce Ci się iść. Byłaś nastawiona na promocje, więc ryzyko potrzeby bagażnika była spora. A że wyszła tylko jedna torba...

Mieszka się inaczej, bo miasto jest zupełnie inne.

SZYBKA DUMKA I RECENZJA ZARAZEM

Do moich rąk trafiła ostatnio książka Jakuba Żulczyka "Ślepnąc od świateł".

O CZYM? Główny bohater jest dealerem, handluje narkotykami i jest to historia jego małej klęski, kiedy to biznes się zamotał i posypał. Żulczyk świetnie opisuje negatywny obraz miasta i ludzi na speedzie, sprzedających się, żyjących "chwilą". Korzystają z życia bez wartości, bez myślenia o jutrze, z naciskiem na zabawę i dragi, bo to takie cool i trendy. Tylko jego przyjaciółka zaczyna tęsknić do "normalności", ustatkowania się, zwolnienia tempa. Dużo przemocy, obojętności, braku moralności. Pieniądz, wokół którego wszystko się kręci. A przy tym świetny język, którym posługuje się autor. Dobrze napisana historia z ciężką atmosferą.

Nie udało mi się poznać miasta od tej ciemnej strony. Ociekającej imprezą, odurzeniem i brakiem zahamowań. Na szczęście.
Nie korzystamy z imprez, nie wychodzimy na każdą atrakcję oferowaną przez miasto. Szukam produktów na bazarach, by nie jeść ściemy. Wieczorne spacery są rzadkie, bo różne towarzystwo się kręci po ulicach miast. Nie korzystamy z mieszkania w mieście tyle, na ile myślałam, że będę korzystać.

Cieszę się, że wychowałam się na wsi. Owszem, wiem czym jest pielenie, jak sadzi się ziemniaki, a jak sieje rzodkiewkę. Widziałam na własne oczy kombajn i nawet jechałam traktorem. Mam trochę inne wartości i wiem, że bez pieniędzy da się żyć. No, na jakiś czas ;-)  Gdybym była dzieckiem, potrafiłabym bawić się cały dzień bez tabletu.

Po cichu mam nadzieję, że jeszcze kiedyś na wieś wrócę. Do własnego domku, z werandą i ziołami w doniczkach. Psa biegającego samopas i widoku dzieci bawiących się patykami, a nie najpopularniejszymi zabawkami z reklamy na Disney Channel. Dla jasności: lubię miasto, jego uliczki, kamienice, trochę też mieszczańską wygodę. Wszystko ma swoje plusy, jeśli się dobrze przyjrzysz.

Życie, jak kobieta, bywa zmienne. Chciałam miasta, teraz chcę wsi. 
"Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy", 
jakby to powiedział Artur, choć kontekst trochę inny ;-)





P.S. Kot Grażyna donosi, że książkę do nauki języka hiszpańskiego z Beatą Pawlikowską otrzymuje... Autorka komentarza:
 "Na moje wymarzone wakacje zabrałabym ze sobą najlepszego przyjaciela. Bo najfajniejsze rzeczy powinny się dziać z najfajniejszymi ludźmi:)"

Gratulacje! :-)

Wiadomość prywatna już została wysłana do zwyciężczyni.

  • Share:

Podobne posty

0 komentarze