Spotkaliście się już z określeniem "rodzicielstwo bliskości"? Może go nie czujecie, a może jesteście gorącymi wyznawcami?
Mnie to określenie zafascynowało. Gdy urodziła się Polka, czytałam, uczyłam się, myślałam: "hej! To jest to!". I przyszedł na świat Tolek. Wróciłam do pracy. I życie zweryfikowało.
Czym jest "rodzicielstwo bliskości"?
Zaczęło się od amerykańskiego pediatry Williama Searsa, który oparł wychowanie o teorię przywiązania. Wniósł w swoje badania tezę, że dziecko tworzy już od momentu narodzin silną więź z rodzicem, która rzutuje na cały jego rozwój. To, jak silna jest ta więź i jaki charakter ma relacja rodzic - dziecko jest podstawą do kształtowania się osobowości dziecka i dalszych sukcesów wychowawczych. Rodzicielstwo bliskości skupia się na byciu obok, na reagowaniu na potrzeby dziecka i odpowiadanie im. Dziecko staje się pełnoprawnym członkiem rodziny, którego emocje i uczucia nie pozostają bez echa. Rodzic jest dla dziecka partnerem, wskazuje mu drogi, wspiera w trudnych chwilach. Pomaga mu stawiać pierwsze kroki w kierunku samodzielności i niezależności równocześnie umacniając więź między opiekunami a podopiecznym.
Super, no nie?
Choć cała teoria wygląda pięknie, jest wiele grup wspierających mamy w tym nurcie, a szukanie rad, zasad, pomysłów nigdy nie było łatwiejsze (książki, blogi, podcasty, webinary, mnóstwo pięknych i dobrych w tym temacie ludzi na Fb czy IG), to... u nas nie zaskoczyło tak, jak się tego spodziewałam.
Moje rodzicielstwo bliskości miało świetny start, a lot zaczął obniżać się gdzieś w okolicy buntu dwuletniej Polki. Później wmanewrował na równię pochyłą po urodzeniu Tolka i po wielu turbulencjach, szybuje teraz odbijając się o prądy powietrza raz w górę, raz w dół.
Myślałam, że będzie inaczej, a okazało się, że jednak wciąż za mało wiem. Nie jestem taką mamą, jaką widziałam się oczami wyobraźni kilka lat temu, kiedy w porywach ciążowych zachcianek zajadałam słodkie i myślałam, że ta słodycz na ustach zostanie mi już na zawsze.
Nie umiem być rodzicem bliskościowym wciąż, każdego dnia i o każdej porze. Czasami jest fajnie, daję radę, ale czasami nie. Nie ma mnie w tej roli, gdy padam na pysk. Po kolejnej nieprzespanej nocy, po kolejnej kłótni maluchów o zabawkę albo nie wiem o co. Nie jestem blisko z moimi dziećmi, gdy czeka mnie okres albo kiedy posprzątam dom, zatrzymam się w kuchni, a gdy się odwrócę - widzę stajnię Augiasza. Jest mi niezmiernie trudno być rodzicem bliskościowym, gdy przytłaczają mnie sprawy, które mam do załatwienia lub gdy pojawiają się problemy w pracy.
To chwile, kiedy nie jestem z siebie dumna. Momenty, które najchętniej bym wycięła, wymazała i dała sobie pustą kartkę na poprawę.
Bo chociaż rodzicielstwo bliskości jest dla mnie czymś fascynującym i chciałabym, żeby było ze mną zawsze w mojej relacji z dziećmi, to jednak daję sobie prawo do bycia tylko człowiekiem. Prawo do zmęczenia, frustracji, złego samopoczucia. Tak mam, a kiedy moje zasoby są znikome, nie naleję z pustego kubeczka niczego wartościowego w głowy moich dzieci.
Ale, ale!
Wspominałam, że czasem się udaje i wtedy jest naprawdę fajnie!
Gotowi posłuchać, jak u nas wygląda rodzicielstwo bliskości dostosowane pod moje zasoby i umiejętności?
A więc! Moje rodzicielstwo bliskości opiera się na prostych zasadach:
1. Ja jestem zła- ty też możesz być złe.
Pozwalam sobie na emocje na dzieciach. Kiedy coś mnie zdenerwuje - mówię o tym. Gdy jestem zmęczona - mówię, że nie mam siły i ochoty się bawić. Gdy chcę spokoju - mówię. I odwrotnie: słucham, kiedy to Pola jest zła. Nie każę Tolka za wybuchy złości, bo rozumiem, że w jego wypadku to rozwojowe. Ja mogę być wkurzona, smutna, radosna itd. - moje dzieci także. Do tego nazywam te stany i Pola też zaczyna (w tym przypadku jestem dumna).
2. Daję ci przestrzeń na krzyk, ból, złość.
Kiedy przede mną stoi całe kilkanaście kilogramów żywej złości w małym ciałku reaguję. Chwilę próbuję nazwać, co się dzieje, o co chodzi, uspokajam, pocieszam. Kiedy widzę, że moje dziecko wpada w szał, czekam i jestem obok - do przytulenia, złapania jeśli chce się rzucić na podłogę lub ma zamiar uderzyć, jestem. Wracam do rozmowy, gdy już emocje opadną, gdy przestanie kipieć. Nie neguję uczuć malucha, staram się zrozumieć i pomóc, jeśli akurat tej pomocy chce.
3. Szanuję twoje decyzje.
Pola umie nazwać bardzo dużo. Biorę to pod uwagę i jeśli nie uda mi się namówić maluchów przez minutę, odpuszczam. Tyczy się to np. wyboru zabawek, jedzenia, ubioru. Nie chce niebieskiej bluzki, ok, to jaką chcesz? Nie chcesz obiadu? Ok, nie wmuszam, ale nie będzie deseru ( o dziwo, nie ma wojny, kiedy daję Poli zdecydować czy je, czy nie). I tak dalej...
4. Stawiam granice.
Jeżeli już nie mogę, nie mam ochoty, mówię, że nie. Nie pozwalam na wszystko, biorę Polkę na stronę na rozmowę wychowawczą. Nie zgadzam się na wszystko. I to jest w porządku.
5. Rozmawiam, rozmawiam, rozmawiam.
Gadamy nie w emocjach, wyjaśniamy sobie "na chłodno". Dużo czytamy, dużo opowiadam "a co myślisz o tym... a jak on się poczuł... a ty co czułaś...".
6. Zawieramy umowy.
Daję czas na posprzątanie zabawek, jeśli widzę, że jest pochłonięta. Umawiamy się ile zje, co zje. Na tyle, na ile możliwe staram się pozwalać dzieciom decydować o sobie. Wyłączam bajkę po umowie. Prawie w ogóle nie używam zwrotów typu: "Tak ma być, bo JA tak powiedziałam".
7. Jestem opiekunką.
Noszę, tulę, bujam, usypiam, nie daję się wypłakać, całuję, głaszczę, lelam, kokoszę dzieci na ile mogę, póki są małe. Póki jeszcze chcą.
8. Pilnuję naszej więzi.
Nie jestem idealną matką. Są dni, gdy jestem zajęta sprzątaniem, gotowaniem, nie bawimy się. Dni, kiedy wybucham, krzyczę, odsuwam się. Takie jest życie, ja to wiem, choć mam wyrzuty sumienia, zawsze. Dostrzegam te gorsze chwile i po tym, jak odejdą burzowe chmury, reperuję. Przepraszam, przytulam, kocham, bawię się i robię tak, by takich huśtawek było jak najmniej. Dbam o nasze relacje.
Więzi, relacje... Ostatnio przeczytałam gdzieś, nie pamiętam gdzie, że osiągnięcie szczęścia jest w rzeczywistości bardzo proste. Otóż wszystko zależy od jakości naszej relacji z osobą nam najbliższą. Szczęście przychodzi do nas od drugiego człowieka i my sami dajemy mu szczęście.
Czy istnieje lepsza nagroda za trud rodzicielstwa niż szczęśliwy rodzic i szczęśliwe dzieci?
Ściskam
Żaneta.