Lubię dzieci. Naprawdę lubię. I to nie dlatego, że jestem nauczycielką i moja praca opiera się na zabawie z najmłodszymi pociechami, przez co mam miękkie serce. Dzieci są fajne, a niedługo będę miała swoje własne!
Nigdy, przenigdy w życiu nie powiedziałam, że nie chcę mieć dzieci. Gdy byłam jeszcze nastolatką, planowałam to tak: pójdę na studia, po licencjacie zostanę żoną, a po magisterce matką. Trochę przeciągnęło mi się w czasie, ale w końcu mam to, co chciałam!
Żoną zostałam niedawno i nawet mój ginekolog zrobił wielkie oczy, gdy dwa miesiące po wizycie kontrolnej okazało się, że jestem w ciąży! Bo na kontroli rozmawialiśmy o tym, że mam fajny wiek i zdrowie, że może to dobry czas...
No i będzie!
Będzie się działo.
Mąż mój dumny, szczęśliwy, wpakował się ze mną na USG. Musiał przecież zobaczyć potomka!
Przy okazji: zbliżamy się do dziewiątego tygodnia. Na ekranie widać jedynie małą fasolkę i ruszający się punkcik na przybliżeniu - znak, że serduszko już bije.
Kurcze. To niesamowite. Jak usłyszę jego bicie, to chyba się poryczę.
Mąż, niespełniony naukowiec i wielbiciel programów typu "Jak to jest zrobione?", w pełnym zachwycie, że widzi początki człowieka.
Przyszłe ciotki już kupują buciki w lumpeksach, a moja mama, która niedługo już będzie babcią, myśli do kogo zadzwonić najpierw, by się pochwalić.
A w tym wszystkim - ja. I Fasolka.
Dzień z życia ciężarnej po raz pierwszy.
Póki co kolorowo nie bywa.
Mój dzień zaczyna się o godz. 7, kiedy to Mąż wstaje do pracy. Ja wtedy jem połówkę banana.
Ucinam sobie "drzemkę" do mniej więcej 12, bo nawet jeżeli ustawię budzik na wcześniejszą godzinę, to i tak załączony tryb "zombie" nie pozwala mi wstać.
Gdy już wybije cudowna 12 godzina, jem drugą połowę banana, piję ciepłe mleko i wciskam w siebie jogurt. Truskawkowy - żaden inny, bo skutkuje to biegiem do łazienki.
Leżę lub siedzę sobie z godzinę, by po tym czasie stwierdzić, czy się przyjęło.
Jak tak, to udaję, że jestem wzorową kurą domową - ogarniam dom, choć nie za wiele. Pół godzinki i przerwa, bo sapię jak lokomotywa. Chyba, że sprzątam sobie powoli.
Jeśli się nie przyjmie - jem coś jeszcze, czekam i biegiem do łazienki.
Dalej odpoczywam. Czytam książki. Buszuję po Internetach. Oglądam stare odcinki Sablewskiej. Próbuję pogryźć więcej niż cztery suchary i nie połamać sobie zębów.
Ok godz. 15 przychodzi mały zmrok w mieszkaniu i kryzys. Oczy się kleją, głowa robi się ciężka, a ja, skoro już grzeję się pod kocykiem (ciągle jest mi zimno), korzystam z okazji i cóż? Tak! Robię sobie kolejną drzemeczkę!
Ma jednak ona jedną, niezaprzeczalną zaletę - gdy już wybebeszę się z koca, czuję się naprawdę dość dobrze i jestem w stanie ugotować obiad, a co za tym idzie - zjeść coś "porządnego".
Oczywiście wszystko w granicach pewnych zasad, o których dowiaduję się każdego dnia.
Przy gotowaniu zupy nie wąchać pora, chyba że chce się biec do łazienki.
Przy pichceniu drugiego dania najlepiej w ogóle wyłączyć zmysł zapachu.
Poza porem śmierdzą: mięsa (ok, kurczak jest znośny), kiełbasa Krakowska, jajka, papryka, olej, pieczarki... Nie śmierdzi, ale bardzo nie pasuje chleb pszenny.
Najlepszym daniem są naleśniki z dżemem. Kolejny fakt - dżemem truskawkowym!
Pasuje też kasza manna, a już płatki owsiane i inne to nie.
I tak sobie pichcę, gotuję, wącham czasami i dumam nad moim biednym póki co jadłospisem, dopóki nie wraca Mąż.
Zjemy (on je, bo ja jadam przed nim - muszę mieć czas na posiedzenie i ułożenie w żołądku), a później jakoś razem spędzamy czas. Zazwyczaj coś czytamy i rozmawiamy.
Jest miło i przyjemnie, aż nadchodzi godzina mniej więcej 20, a z nią Wielki Głód. Chociaż zazwyczaj odczuwam żołądek, to w tym czasie jestem w stanie pochłonąć wszystko to, co nie wchodziło mi przez cały piękny dzień.
I tak, ciężarna je drugą porcję obiadu, ciastka, paluszki, ogórki kiszone, jabłuszka, pomidorki... Wszystko jednak z pamięcią o regułach!
Wczoraj nie wytrzymałam, zjadłam hamburgera, bo na takiego taniego i chamskiego miałam olbrzymią ochotę. Skutki odczuwam dzisiaj, żołądek zdaje się drwić ze mnie, aż do tej pory. A właśnie mamy 20.
Nie chcę jednak utrzymywać tego wpisu w tonie negatywnym i narzekającym.
Widzę przy całym tym cyrku z jedzeniem niesamowity dar!
Okazuje się, że najgorzej reaguję na produkty wysoko przetworzone, z konserwantami i po prostu kiepskie jedzenie. Mogę się poszczycić, że mam świetnie wyczulony zmysł smaku, dzięki któremu pomimo ładnego opakowania "byle gówna nie zjem".
Nos mi się zadziera, pierś bije do przodu, a tak naprawdę... Tęsknię za frytkami z majonezem;-)
Poza tym cieszę się całą sobą. To przyjemne uczucie, że za rok o tej porze, święta będą wyglądały zupełnie inaczej. Bo już w trójkę...
Miłego wieczoru!
Mnie już lodówka wzywa ;-)
3 komentarze