O tym, że chyba chcę być koczowniczką.

By Żaneta Gy. - 19:00

Przez długi okres czasu wydawało mi się, że tkwi we mnie dusza samotnika. Za panny byłam wszędzie, imprezowałam, jednocześnie będąc przekonaną, że najbardziej lubię być sama z sobą. Uświadamiam sobie właśnie, jak bardzo się myliłam!

Źródło: pixabay.com

Lubię czytać książki.
 
Chciałabym powiedzieć, że od zawsze, ale byłoby to wierutne kłamstwo (jak określa kłamstwo Paulo Coelho w swojej każdej książce minimum tysiąc razy). Dużo zaczęłam czytać w liceum, kiedy to z lektur były kartkówki i odpytywanie na ocenę. Mało kiedy kończyło się to dla mnie dobrze. Ot, nie przykuwałam zbyt dużej uwagi do szczegółów powieści. Szczególnie Potopu, który był dla mnie największą zmorą literacką, jaką kiedykolwiek przeżyłam.
Zaczęłam czytać lektury z musu, by później zostało w nawyku trzymanie książki przy sobie na kanapie lub w torebce (tutaj podziękowania dla pani profesor Szałkowskiej za dyscyplinę i próby nauczenia czegoś nas, "humanistów").

Byłam kiedyś zdania, że wolę książki od ludzi, bo ludzie nie zawsze mnie interesują. Szczególnie jeśli paplą od rzeczy, a właściwie są głupcami. Książki natomiast, nawet marne, mogą gdzieś tam chować fajny cytat, morał... mogą mnie zaskoczyć. Głupcy - rzadko kiedy.

Dalej jestem tego zdania, jednak po kolejnym tygodniu ciągłego czytania (no bo ile można sprzątać pusty dom?), moje przekonanie delikatnie się chwieje.

Życie upływa mi na czekaniu.
Mąż wyjeżdża w poniedziałek. Wraca w piątek.
W tym czasie mija w pełni poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i pół piątku. To cztery i pół doby. Tyle dni czekania na jego powrót.
W tym też czasie moje życie kręci się wokół wyprowadzania psa, pożywania się, czasami wyjścia do sklepu po pożywienie, czytania i odliczania czasu do momentu położenia się do łóżka i czekania na kolejny "atrakcyjny" dzień.
Spytacie, dlaczego czekam za Artura, a nie realizuję się wtedy, gdy go nie ma. Ano dlatego, że ten człowiek jest taką osobą, przy której czuję się najlepiej. Jest nie tylko moim mężem, ale też przyjacielem i, choć to romantyczne marzenie nastolatek, przy nim czuję się pełna. Tak tak, chodzi mi o ideę dwóch połówek jabłka. Przy nim to mi się dopiero chce żyć! Bez niego mało co mi się chce.

Wracając do mojej ciążowej noweli.
Oczywiście, zdarzają się wyjścia z dziewczynami, jednak nie za często. Szwankujący pęcherz definitywnie stawia pod znakiem zapytania jakiekolwiek wyjścia i dłuższe pobyty poza domem.

Wczoraj dla przykładu, postanowiłam zmienić rutynę dnia codziennego. Wybrałam się na spacer do parku położonego mniej więcej 15 metrów od naszego miejsca zamieszkania. Już zamykając ogrodową furtkę poczułam mus skorzystania z toalety, jednak postanowiłam nie zmieniać planu.
W parku na ławce posiedziałam całe 7 minut. Doprawdy, nie wiem, jak dziadki mogą spędzać tam całe godziny. Szum aut z obwodnicy obok, marznące uszy i pulsujący pęcherz nie dały mi kontemplować chwili.
Cóż, może następnym razem.

Z innych aktywności. Tego tygodnia zaczęłam uczęszczać do Szkoły Rodzenia. Ciekawy wykład, wprowadzający mnie, pierworódkę, w tajniki ciąży i okresu poporodowego, dał mi wiele wskazówek na dalsze życie. Choć trwał zbyt krótko. Wyciągnął godzinę  z całego dnia, a dalej od nowa: pożywienie, pies, książka... I sen, by godziny uciekły i już nastał kolejny dzień.

No.
Tak to wygląda i doprawdy, chciałabym Męża obok, a nie tylko przez telefon. Kogoś do pomocy, do przytulenia, do bycia przy mnie i wspólnego przeżywania kopnięć córy w brzuchu.

Do diabła, i ja myślałam kiedyś, że mam duszę samotnika! Co za bzdura!

Nawet w najpiękniejszych okolicznościach przyrody i z psem przy łóżku, zahaczałabym o fiksację. Bo ile można gadać do psa, ile próbować go tresować, ile gapić się w niebo i myśleć, czy spadnie deszcz, czy może nie spadnie, przerzucać kartki książek...
Zwracam hołd wszelkim duszom samotników, medytujących w ciszy i z daleka od ludzi. Nie wiem, jak mogłam kiedyś stawiać się w ten szereg. Nie nadaję się.
Życie w rutynie i identycznym przeżywaniu każdego dnia dołuje mnie i wkurza.
Wizja koczowniczego trybu życia nabiera w mojej głowie nowych barw. Nie mówię tu o porzucaniu domu, ale ruszaniu się w ogóle. Do ludzi, do świata.

O, i jeszcze coś a propos życia w czekaniu: dziecko już mogłoby wyjść, żebym miała czym ręce zająć.
Wiem, wiem, powinnam odpoczywać i cieszyć się czasem dla siebie, bo później go nie będę miała. Trudno! Nie umiem, jak widać, odpoczywać na zapas.

Jak masz marudzić, to lepiej weź się za robotę!
Przy pracy fizycznej głowa odpoczywa. Jasne i całkiem logiczne. Czasami. Biorąc jednak pod uwagę brzuchol, którego już nie da się ani wciągnąć, ani zakryć (nawet nie chcę), porządki powoli nie wchodzą w grę. Zdarza mi się chodzić i stękać przy pochylaniu (rzecz jasna tylko na zgiętych kolanach). Do tego po zwykłym wycieraniu kurzy czuję, że przerwa musi być. Wystarczy wychodzenie z psem i mam po dziurki aktywności na cały dzień.

Od poniedziałku wracam do udzielania korepetycji. Czekam na zdanie ginekologa, czy mogę wrócić do jogi. I czekam na słońce, marcowe przebudzenie! Ponieważ będę szczera: kiedy chmury mam nad głową (i w głowie też), to ani mi się chce palcem kiwnąć!

Narzekam, och narzekam.
Zwalam jednak winę na hormony.

Poza tym narzekam, bo najzwyczajniej w świecie tęsknię.

A na koniec...

Krótka historyjka o przepuszczaniu w kolejce kobiet w ciąży...
Nie oszukujmy się. Ludzie stojący w sklepowych kolejkach patrzą przed siebie i liczą kroki, by już stanąć przy kasjerce i zapakować swoje toboły. Nie rozglądają się na boki z uważnością, czy aby na pewno nie ma w ich otoczeniu kobiet w ciąży.
Nawet przy specjalnej kasie w Carrefourze z napisem "Dla kobiet w ciąży i rodzin z dziećmi" ustawiają się młodzi chłopacy z jednym piwem w ręce lub staruszki z trzema pomidorami w siatce. Nikt nie widział, nikt nie słyszał.

Ostatnio spotkałam się z tatusiem i synusiem przy kolejce do kasy. Ja miałam kilka rzeczy, oni tylko jedną. Tatuś sapał, dziwnie spoglądał łypiąc na mnie jednym okiem i pchając synusia w moją stronę, bym jak najszybciej się przesunęła. Cham.
Na to ja powoli wszystko zapakowałam i dopiero po chwili szperania w portfelu stwierdziłam, że jednak zapłacę kartą.
Z tej rutyny robię się złośliwa.

Jest jednak światełko w tunelu, moi mili!

Ostatnim razem będąc w małym, osiedlowym sklepie samoobsługowym, rozpięłam kurtkę, coby nie zemdleć przy sklepowym ogrzewaniu. Brzuch pompowany widoczny. Przede mną w kolejce stoi pan. Patrzy na mnie, choć udaje, że nie patrzy, a po chwili rzuca na głos, niby do siebie:
-Zapomniałem czegoś!
Wychodzi z kolejki, ja ląduję na jego miejscu.
Po piętnastu sekundach wraca, widzę, że nic więcej w koszyku mu nie przybyło. Pan nie pcha się na swoje miejsce, ustawia się za mną i gdzieś tam po jego twarzy błądzi satysfakcja i zadowolenie. Można? Można.
Dziękuję za takt, proszę pana! Zdrówka!

Całe szczęście - jutro piątek!


  • Share:

Podobne posty

13 komentarze